CHILE 2008 - "Copiapoa, Eriosyce, Thelocephala"

Przyszedł wreszcie czas, bym poza Meksykiem zobaczył inne kraje, w których rosną kaktusy. Zdecydowanie najbardziej odpowiada mi Chile, ponieważ w kolekcjach zobaczyć można stosunkowo niewiele roślin, a już starych egzemplarzy niemal wcale. Termin wybraliśmy taki, by jak najwięcej roślin zobaczyć w kwiecie, czyli przełom listopada i grudnia, gdy tam zaczyna się lato. Nasz zespół składał się z czterech osób: Dariusz Maciak, moja żona, ja oraz organizator wyprawy – Roman Stanik. Trasa ułożona została tak, by była interesująca dla każdego, tzn. rodzaje Copiapoa, Eriosyce z podrodzajami Eriosyce, Horridocactus, Neoporteria, Thelocephala, różne ciekawe rośliny, zwierzęta oraz widoki, zabytki i inne atrakcje turystyczne.

19.11.2008 środa – Santiago de Chile, 74.426 km (stan licznika samochodu)

Lecieliśmy liniami SWISS przez Zurich w Szwajcarii i Sau Paulo w Brazylii. Po bezproblemowej odprawie na lotnisku w Santiago, dość szybko znaleźliśmy przedstawiciela umówionej firmy, która wynajęła nam auto. Była godzina 13-sta z minutami, więc jeszcze dużo czasu na podróż. Zamówione auto było z pod znaku KIA Motors, model KIA Gran Carnival. Wielkie, pakowne, 8 osobowe auto, w którym po złożeniu tylnych siedzeń było dość miejsca na nasze bagaże, koło zapasowe i oczywiście wygoda dla podróżującej czwórki. Niestety takie auto jest doskonałe na dobre drogi, ale zbyt niskie by udać się nim w teren, zaś napęd na 2 koła też nie gwarantował pokonywania trudnych tras. Tak więc z planów wypadło kilka miejsc, do których tym sprzętem byśmy nie dojechali. Po zatankowaniu, nie przebierając się, czyli tak jak staliśmy, wyruszyliśmy w drogę, kierując się na północ. W pobliżu Santiago, niemal wszystkie lepsze drogi, tzw. szybkiego ruchu, są płatne.

Zaraz za Santiago zjechaliśmy na boczną drogę, prowadzącą do miasta Los Andes, gdzie w markecie zaprowiantowaliśmy się, nie zapominając o winie i czymś mocniejszym. Po zakupach ruszyliśmy w Andy, kierując się na przejście graniczne. Po drodze, w wiosce Guardia Vieja wynajęliśmy na nocleg drewnianą chatkę, na którą się tu mówi „cabaña”.

Bez kłopotów auto wspięło się stromą i krętą drogą, aż do przejścia granicznego na wysokości 2960 mnpm Na zboczach stromych, skalistych gór, tylko w miejscach osłoniętych i w szczelinach oraz na szczytach, leżał jeszcze topniejący śnieg. Przy drodze, w okolicy osłoniętych tuneli, mijaliśmy sięgające 2 metrów wysokości zaspy śnieżne.

Darek, Roman i Maria nad jeziorem Laguna de Inca.

Blisko 100 metrów poniżej przejścia, w niewielkiej dolince zatrzymaliśmy się ponad błękitną taflą pięknego jeziora Laguna de Inca, przy którym pobudowano wielki hotel, obsadzony gośćmi w zimie, kiedy tu wszędzie leży śnieg. Obecnie wyciągi narciarskie są w konserwacji, a hotel świeci pustkami. Kilka fotek w tej pięknej scenerii górskiej, chociaż w chłodnym powietrzu, zaspokoiło potrzebę przebywania w andyjskich pejzażach. Powoli słońce chyliło się wydobywając długie cienie gór. Pobocza drogi mieniły się wiosennymi barwami rozkwitających górskich roślin  

  

nasturcja Tropaeolum polyphyllum  GM1115.4                                 Mutisia sinuata GM1115.14

Szumiały wodospady i potoki odprowadzające wodę z kurczących się połaci śniegu. Zatrzymaliśmy się przy jednym wzniesieniu. Wiele roślin tam nie było, ale znalazłem pierwsze Eriosyce aurata GM1115.7  oraz Horridocactus curvispina (andicola) GM1115.1,
Cumulopuntia sphaerica GM1115.2, Alstroemeria pulchra ssp. maxima GM1115.3

  

Horridocactus curvispina = andicola. GM1114.                             Gdy inni się przygotowywali do noclegu, ja poszedłem kilkaset metrów za obozowisko, wdrapałem się na strome zbocze, gdzie znalazłem poza wcześniej widzianymi roślinami, kwitnące Trichocereus chilensis GM1115.12 i wspinające się po nich Mutisia sinuata. GM1115.14.

W hotelowej cabaña zjedliśmy tuńczyka z konserwy wraz z awokado, popijając chilijskim winem i winiakiem. Czerwone wino marki „Carmenere” jest jednym z najlepszych tutejszych trunków. Lepsze gatunki są dwa razy droższe od tutejszego koniaku „Tres Palos”, którego butelka 0,75 l kosztuje 2360 ₴ (peso).

20.11.2008 czwartek – Guardia Vieja, 74.609 km, nocleg w cabaña

Śniadanie zamówiliśmy wieczorem w restauracji, więc długo nie czekaliśmy. Jajecznica z dodatkami była doskonała. Spakowaliśmy się, i wtedy się okazało, że nie możemy uruchomić auta. Padł akumulator. Na szczęście w pobliżu mieszkał mechanik samochodowy, który auto uruchomił ze swojego akumulatora, lecz nie był pewien, czy wina leży w akumulatorze. Prawda, że cały wieczór radio w aucie grało na cały regulator, a i światła wewnątrz się paliły. Po uruchomieniu pojechaliśmy znowu w góry, gdzie poprzedniego dnia widzieliśmy wielkie złociste kule Eriosyce aurata. Auto zatrzymaliśmy tak, byśmy mogli je popchnąć w dół w razie kłopotów z akumulatorem. Musieliśmy przedostać się jakoś przez szeroki i głęboki, a do tego rwący górski potok zimnej wody. Porządne mostki pozamykane były na kłódki i tak ogrodzone, by nikt nieproszony przejść nie mógł. Dostrzegliśmy jedyną możliwość – przewieszony nad strumieniem mostek linowy, na którym ledwie trzymały się prawie nieumocowane deski.

  

Pojedynczo, z duszą na ramieniu przechodziliśmy te 20 metrów nad huczącą wodą, trzymając się oburącz kurczowo lin. Po drugiej stronie nie trzeba było daleko iść, ani wysoko się wspinać po stromym zboczu, aby nacieszyć oczy naszymi ulubieńcami. Wielkie kule Eriosyce aurata wspaniale się prezentowały w tym górskim, malowniczym krajobrazie, przyozdobionym białymi plamami śniegu. Szybko też znaleźliśmy Horridocactus curvispina znany dawniej jako Pyrhocactus andicola. Niektóre rośliny miały pąki kwiatowe, ale znalazły się też takie, które kwitły. Horridocactus curvispina (andicola) GM1115.5,  Eriosyce aurata GM1115.7,

Gdzieniegdzie czaiły się przy ziemi kłujące człony Cumulopuntia sphaerica GM1115.6,

 

Kolorytu dopełniały pokrywające skały zielone poduszki Azorella trifurcata GM1115.10,

 

żółtopomarańczowe plamy Calceolaria meyeriana GM1115.13,

  

różowe kwitnących Alstroemeria angustifolia GM1115.9,      i rdzawopomarańczowe plamy Quinchamalium chilense GM1115.15.

Dość wysoko na skałach dogrzewały się w słońcu wielkie kępy Puya berteroniana GM1115.8, niestety ani jedna roślina nie kwitła. W takim otoczeniu spędziliśmy kilka godzin do południa na wysokości 1760 mnpm Z powrotem nie było żadnych kłopotów, auto bez problemu odpaliło i ruszyliśmy w kierunku morza. Bojąc się dalszych niespodzianek z udziałem akumulatora, zatrzymaliśmy się w Los Andes w centrum serwisowym aut. Prawie dwie godziny czekaliśmy na otwarcie punktu, ale akumulator został wymieniony na nowy. W międzyczasie zjedliśmy coś w rodzaju hamburgera i wypiliśmy herbatę i kawę. Szczęśliwi, że nie będziemy się budzić z niepokojem o rozruch auta, pojechaliśmy do Narodowego Parku La Campaña. Zajechaliśmy tam, z uwagi na obsługę samochodu, po godzinie 17. Niestety okazało się, że wstęp do parku i na znajdujące się tam pole namiotowe, jest już zamknięty. Dziwne, bo zwykle na pole namiotowe przyjeżdża się wieczorem. Ruszyliśmy więc w drogę ku morzu, a właściwie ku oceanowi. Tuż przed zmrokiem dostaliśmy się do pełnej uroku, letniskowej nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej Maitencillo.

Ze znalezieniem kwatery typu cabaña nie było większego problemu. Te drewniane domki pobudowane są na stromym zboczu na drewnianych palach. Pod domem utworzyło się w ten sposób miejsce na parkowanie auta. Po rozpakowaniu poszliśmy nad ocean, by w tej zimnej, a właściwie lodowatej wodzie pobrodzić.

  

Czajka miedziana Vanellus chilensis                                                 Dokoła piękna przyroda, malownicze domki i

  

zachód słońca nas oczarował. Po zachodzie wróciliśmy do cabaña, gdzie urządziliśmy wspaniałą kolację z tuńczyka i awokado, oraz pomidorów z cebulą. Koniak i wino nas nie ominęło, więc dzień był udany.

21.11.2008 piątek – Maitencillo, 74.796 km, nocleg w cabaña

Po śniadaniu ruszamy na północ.

Tuż za Maitencillo, na skałach przybrzeżnych zatrzymuje nas stado pelikanów Pelicanus occidentalis. Są one tutaj stałymi gośćmi, o czym świadczą przytwierdzone do skał tabliczki. Jadąc wzdłuż oceanu, zatrzymaliśmy się niedaleko osady Zapallar, gdzie gęsto porośnięte zbocze wysokimi badylami kopru włoskiego GM1116.2 skrywało płożący się

  

ja i Trichocereus litoralis GM1116.1              oraz niziutkie krzaczki Oxalis carnosa var. incana. GM1116.

  

Dalszym naszym postojem jest rybacka osada Papudo z ciekawą architekturą miejscowego hotelu i kościoła.

Na plaży, przy wyciągniętych kutrach rybackich uwijali się rybacy, otoczeni przez gromady wścibskich i niczego się niebojących pelikanów Pelicanus thagus. One doskonale wiedzą, że rybacy im krzywdy nie uczynią, a z patroszonych ryb, będą miały łatwą ucztę. Sporo czasu zmarnowaliśmy na fotografowanie. Jak dotąd mamy znacznie więcej zdjęć tych ptaków niż kaktusów.

Przyszedł wreszcie czas na dalszą podróż. Zatrzymujemy się jeszcze przed osadą Pichidangui. W miejscu porośniętym niską, uschniętą trawą i jeszcze przed ogrodzeniem z drutu kolczastego

zauważamy kwitnące Horridocactus curvispina v. mutabilis. GM1117 i Dyckia sp. GM1117.2. Za ogrodzeniem roślin jest więcej,

a na niewysokich skałkach dostrzegamy Neoporteria chilensis GM1118. Różni się ona od N. subgibbosa zasadniczo kwiatami, które są lejkowate, dość szeroko otwarte, w przeciwieństwie do rurkowatych i wąskich kwiatów N. subgibbosa. Rośnie tu jeszcze Trichocereus litoralis i wszędobylski Oxalis carnosa var.incana GM1117.1
Mijamy Pichidangui, żegnamy się z oceanem i kierujemy na wschód. Zaraz za osadą urządzamy postój przy pierwszym dostępnym wzniesieniu. Stoki wzgórza porośnięte trichocereusami i rzadką trawą, skrywały Neoporteria subgibbosa GM1118.3, Cumulopuntia sphaerica GM1119 i Horridocactus curvispina v. mutabilis GM1118.4
Naszą uwagę przykuwały jednak gęsto ociernione Trichocereus chilensis v. żiżkeanus GM1118.1

oraz porażone czerwonym parazytem Tristerix aphyllus typowe T. chilensis GM1118.2.
Na uwagę zasługuje fakt, że na tym samym stanowisku występuje T. chilensis i jego odmiana żiżkeanus.
Uważam, że nie jest to odmiana, ale forma, bądź jest to hybryd np. z Eulychnia.

Dalsza droga wiodła między wzgórzami. W pobliżu osady Tilama zatrzymały nas widoczne na urwistym wysokim poboczu drogi,

      kwitnące czerwono lilie z gatunku Rhodophiala phycelloides GM1119.3. Obok zauważyliśmy Horridocactus curvispina GM1119.4 
i
Trichocereus sp. GM1119.5
Dalszy postój urządziliśmy w pobliżu Caimanes, gdzie na zboczu góry również występowały Trichocereus chilensis GM1119.7 i Horridocactus curvispina GM1119.6. Z powodu słabego oznakowania trochę pobłądziliśmy próbując dostać się na widoczną po przeciwnej stronie rzeki, główną drogę do Salamanca, tak, że musieliśmy pytać mieszkańców Limahuida. Bez problemów teraz ruszyliśmy dalej, minęliśmy Salamanca odnotowując przy wjeździe do miasta ładny hotelik i pomknęliśmy dalej na poszukiwanie prawdziwej, złotożółtej Neoporteria senilis, o której w książce Kattermanna wspomniane jest, że rośnie przy osadzie o nazwie Coiron. Wydedukowałem, że skoro opis tej rośliny znany jest od lat, to musi ona rosnąć po przeciwnej stronie rzeki, gdyż tamtędy wiodła niegdyś stara droga. Zatrzymaliśmy się za mostem, gdyż nad nami wysoko widać było skały. Po stromiźnie wspięliśmy się do jakiejś starej i nieużywanej drogi, wzdłuż której wykonano betonowy kanał odwadniający, i który pełni rolę ochrony przed zalewaniem i zasypywaniem drogi u stóp góry. Przeszliśmy drogą kilkaset metrów i z uwagi na coraz większe błoto, nie mogąc wdrapać się po urwisku do skał, wróciliśmy, by spróbować z przeciwnej strony. Wracając zauważyliśmy wysoko ponad nami poszukiwane neoporterie. Kilka małych roślinek również było na skałach poniżej drogi. Podczas gdy my fotografowaliśmy roślinki poniżej drogi, jakimś cudem Darek wdrapał się na skarpę. Ja z Romanem woleliśmy obejść górę i wejść z drugiej strony, niż ryzykować odpadnięcie od kruchych skał. Po przejściu drogą jakichś 300 metrów w kierunku wschodnim, zauważyliśmy wygodne wejście na górę.

Tutaj znalazłem czarno ocierniony Horridocactus curvispina v. choapensis GM1120.1. Gdy wdrapaliśmy się nieco powyżej wysokości, na jakiej widzieliśmy neoporterie, drogę przegrodził nam wartko płynący, głęboki strumień w wykopanym kanale odwadniającym. Poszliśmy więc wzdłuż niego i gdy stwierdziliśmy, że już jesteśmy na właściwym miejscu, zaczęliśmy się opuszczać po gęsto porośniętych skałach. Poza wysokimi krzakami, głównie kłującymi, najwięcej tu było cumulopuncji Cumulopuntia sphaerica GM1120.3, więc trzeba było bardzo uważać, nie tylko by nie spaść, ale i by się nie pokłuć.

  

Już po kilku metrach znaleźliśmy pierwsze złote kule Neoporteria senilis GM1120.
Niektóre miały ciernie niemal białe. Ucieszyło nas nie tylko, że trafiliśmy na nie, ale i fakt, że miały owoce pełne nasion. Darka niestety już nie widzieliśmy, bo jak się później okazało, szybko tą samą drogą, którą wszedł, wrócił do samochodu. My wróciliśmy swoją drogą, nie chcąc ryzykować skręcenia karku.

W drodze powrotnej minęliśmy miasto i zatrzymaliśmy się w spokojnym, dobrze utrzymanym i wygodnym, chociaż dość drogim hoteliku (43.000 peso za 2 osobowy pokój). Na kolację zamówiliśmy sobie w hotelowej restauracji ryby. Były doskonałe, szczególnie, że do niego podano dobre wino i warte uwagi, fantastyczne piwo marki KUNSTMANN – Torobayo wyrabiane w mieście Valdivia.

22.11.2008 sobota – Salamanca, km 75.058, hotel

Zamówione poprzedniego dnia śniadanie pochłonęliśmy rychło, szybko się spakowaliśmy i wyruszyliśmy na zachód. Zatrzymaliśmy się nad osadą Peralillo, gdzie zbocze porośnięte było gęsto trichocereusami Trichocereus chilensis GM1120.5 i Puya sp. GM1120.4. 

Wiele z nich było opanowane przez parazyt Tristerix aphyllus tak, że wyglądały jak czerwone kule. Końce niektórych roślin parazyta zwieńczone były białymi jagodami owoców, co dodatkowo uatrakcyjniało czynione przez nas obserwacje. Tutaj też znaleźliśmy Horridocactus curvispina GM1120.2 Opuszczając stanowisko przechodziliśmy blisko zagrody z kozami. Gdy Roman zaczął naśladować głos sporadycznie wydawany przez kozy, te niemal wszystkie zaczęły z Romanem „rozmawiać”. Było to bardzo wesołe.

Jeszcze jeden postój urządziliśmy przed Illapel. Tutaj rosły Neoporteria subgibbosa GM1120.7, Trichocereus chilensis „żiżkeanus”  GM1120.8, Antenaria chilensis GM1120.9  i Cumulopuntia sphaerica GM1120.6 z których wiele kwitło żółtymi kwiatami.

Z Illapel postanowiliśmy udać się nad ocean nie najkrótszą drogą, ale przez Narodowy Rezerwat Las Chinchillas, gdzie dziko żyją szynszyle. Widzieliśmy sporo tych zwierząt, ale były tak ruchliwe i trzymały się tak daleko, że nikt z nas nie upolował aparatem ani jednego. Były tam za to Cumulopuntia sphaerica GM1121 i Horridocactus curvispina GM1121.1. Kilka kilometrów dalej, przy osadzie Cocua składającej się z jednego domu, teren zrobił się bardziej skalisty, ale na skałach znaleźliśmy niemal wyłącznie kwitnące cumulopuncje. Za Canela Baja dotarliśmy do głównej chilijskiej drogi Nr 5, typu panamerykana. Teraz już szybko pomknęliśmy wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się w pobliżu wioski Maitencillo. Pobocza panamerykany w tym miejscu przybierały buraczkową barwę.

Gdy wysiedliśmy z auta, okazało się, że są one porośnięte biało kwitnącymi Mesembryanhemum cristallinum GM1121.4, których bordowa skórka pokryta była niemal przezroczystymi jakby-kryształkami, kroplami gęstej cieczy.

Znalazłem tutaj jeszcze kwitnącą fioletowymi kwiatami Calceolaria cana. GM1121.5.

Za wioską, widząc wygodny zjazd z panamerykany na płaski, pusty teren, skorzystaliśmy i kilka minut poświęciliśmy grupie cereusów rosnących na skraju niewielkiego wąwozu. Cereusami okazały się Trichocereus chiloensis „żiżkeanus”, Eulychnia acida, Eulychnia castanea GM1122 oraz najwyraźniej hybryd Trichocereus chiloensis x Eulychnia GM1123. Teren, gdzie się zatrzymaliśmy usłany był kozimi kośćmi. Najwyraźniej pozostałości z pobliskiej rzeźni rozsypywane były na całym przyległym terenie. Wracając do auta słyszeliśmy beczenie zarzynanej kozy. 

Kilka kilometrów dalej zauważyliśmy kolejny zjazd z trasy szybkiego ruchu, jakim jest panamerykana, kierujący nas do nadmorskiej osady górniczej Mina Talca. Nie oparliśmy się pokusie by sprawdzić, co też w tym rejonie rośnie. Nie musieliśmy daleko jechać, by zauważyć kępy Puya chilensis, przy których obficie kwitły ciemno fioletowe, dość wysokie

  

Alstroemeria magnifica ssp. magenta GM1123.1, którymi wiatr miotał na wszystkie strony tak, że trudno było zrobić im zdjęcie. Nieopodal zauważyliśmy inny gatunek Alstroemeria diluta ssp. chrysantha GM1123.2.  Te dla odmiany były niziutkie, żółtawe a kwiaty otwierały się już 10 cm od powierzchni ziemi.

Zatrzymaliśmy się jeszcze nieco dalej, gdzie teren porośnięty był dość gęsto niskimi krzewinkami. Tu nie widać było nic ciekawego, aż do momentu, gdy zbliżyliśmy się do krawędzi doliny. Poza trichocereusami zauważyliśmy kumulopuncje. Kiladziesiąt metrów dalej z ziemi wystawała niewysoka i niewielka skała, mierząca co najwyżej 2 m wysokości i tyleż szerokości.

Na niej i tylko tam znaleźliśmy Neoporteria subgibbosa v. nigrihorrida GM1124. W pobliżu występowały wyłącznie Trichocereus chiloensis GM1124.2, Cumulopuntia sphaerica i Eulychnia acida. GM1124.1

Wracając do trasy dostrzegliśmy kwitnącą żółtymi kwiatami Puya chilensis GM1124.3. Trzeba przyznać, że te rośliny, gdy kwitną, robią to efektownie i z wdziękiem.

Ponieważ słońce pomału chyliło się ku zachodowi, pojechaliśmy na camping do narodowego parku Valle del Encanto, co oznacza „zaczarowana dolina” lub „czarująca dolina”. Jest to znane miejsce, w którym wiele wieków temu preinkascy Indianie mieszkali i odprawiali swoje rytuały. Wjazd do doliny był zamknięty i musieliśmy czekać, od czasu do czasu trąbiąc na strażnika, który nie tylko sprzedaje bilety i wpuszcza do środka, ale jest też przewodnikiem i strażnikiem przyrody. Niewielki tutaj panuje ruch, więc i on wystarcza sam do obsługi ośrodka, a że trzeba czasami poczekać – takie jest Chile. W końcu się doczekaliśmy. Powrócił biegiem pod górkę, bardzo się ciesząc. Zanim otworzył zaporę, musieliśmy obejrzeć pamiątki, które sprzedawał w swojej budce. Nie był to wielki wybór, ale np. gliniane okarynki, na których można było zagrać, znalazły nabywców.

  

Najpierw zjechaliśmy do wypełnionej kamiennymi blokami doliny, by zwiedzić naskalne petroglify, czyli wyryte w skale rysunki, lub malunki. Niektóre są zupełnie nieczytelne. Sporo z nich zostało przez złodziei złuszczone z podatną na to skałą i wywiezione. Jednak część jest dobrze widocznych, aczkolwiek, co przedstawiają, trudno powiedzieć. Nie dziwi to jednak wcale, ponieważ było to miejsce, gdzie odbywały się święte rytuały, wróżono, kąpano się w łaźniach, palono halucynogenne rośliny, ale również Indianie byli chowani. Ci malarze i rzeźbiarze musieli mieć różne zwidy. W dolinie znaleziono ceramiczne garnki i ślady świadczące o stykaniu się tu dwóch kultur: amazońskiej i andyjskiej. Utrzymywane były więzi kulturalne z San Pedro de Atacama na północy oraz z południem Chile. Przez dno doliny sączy się skąpy strumyk, utrzymując dość bujną roślinność,

natomiast zbocza porastają piękne Eulychnia acida GM1125,

Cumulopuntia sphaerica GM1125.3, gdzieniegdzie Trichocereus chiloensis, oraz bardzo rzadko Horridocactus limariensis GM1125.4. Dość często spotkać można żółto kwitnącą Rhodophiala bagnoldii GM1125.1 

i Argylia radiata GM1125.2 z purpurowymi kwiatami.

W bardziej wilgotnych miejscach ciernie eulychni pokryte są zielonymi porostami. Ponieważ w dolinie jest miejsce na camping, więc już wcześniej postanowiliśmy spędzić tu noc w namiotach. Zachodzące słońce malowało na niebie przeróżne barwne mazaje, a w krzakach buszowały jakieś zwierzęta. WP470

23.11.2008 niedziela – Valle del Elcanto, 75.297 km, namioty

Wychodząc o świcie z namiotów, zauważyliśmy gospodarza tego terenu, który nam się bacznie przyglądał. Był to 15 cm wielki pająk

ptasznik z gatunku Grammostola gala. Nie bardzo mu się podobało, gdy uwiecznialiśmy go na zdjęciach i koniecznie chciał nas przed czasem opuścić, więc musieliśmy go patykiem zawracać. Dopiero po sesji zdjęciowej pozwoliliśmy mu się oddalić. Po śniadaniu wybraliśmy się ponownie zwiedzać dolinę, tym razem z przeciwnej strony. Tu również wiele skał było pokrytych pozacieranymi rysunkami. Kilka wielkich, płaskich kamieni posiadało wydrążone zagłębienia, w których ucierano lub tłuczono nasiona i inne części roślinne na pożywienie.

Roman i Darek w wannie do kąpieli.

W jednym z głazów naturalną wielką jamę, w której gromadziła się woda, wykorzystywano, jako wannę do kąpieli. W drodze powrotnej zobaczyliśmy ogrodzony rzadkim płotem płaski pagórek z dużą ilością norek – siedlisko szynszyli, które zapewne słyszeliśmy wieczorem w krzakach, a których w dzień nie mogliśmy zobaczyć. Dolinę opuściliśmy bliżej południa, a wesoły wartownik pozował do fotografii wyginając się na wzór postaci z naskalnych rysunków.

Ruszyliśmy w głąb kraju, do miasteczka Vicuña. Za wielkim zbiornikiem wodnym Embalse Recolera, wjechaliśmy w góry. Niedaleko Tabaqueros zaciekawiło nas pokryte skałami zbocze po prawej stronie. Poza Trichocereus chiloensis GM1126.2, zastaliśmy tu dość liczną populację Horridocactus limariensis GM1126.1. Gdy już wracaliśmy do auta, ja znalazłem uschnięty skrawek kaktusa z cieniutkimi, białymi cierniami. Wróciliśmy na poprzednie miejsce i zaczęliśmy wspinać się wyżej.

  

Już po kilkudziesięciu metrach znalazłem pierwsze rośliny z gatunku Neoporteria senilis ssp. elquiensis GM1126. Są to pięknie, zwykle biało ociernione lub też biało z dodatkiem czarnych, niemal włosowatych, cienkich cierni, stosunkowo niewielkie rośliny, osiągające w przyrodzie do 6 cm średnicy. Dobrą godzinę spędziliśmy na tych skałach.

Następny postój uczyniliśmy w pobliżu Samo Alto, gdzie obok Eriosyce aurata GM1126.4 znaleźliśmy Horridocactus heinrichiana v.intermedia GM1126.3.

Kolejny krótki postój blisko Fundina zaowocował znalezieniem biało kwitnącej Loasa pallida GM1128.2, o kwiatach niezwykłych kształtów, a także Eriosyce aurata GM1128.1, Horridocactus limariensis GM1127 

i Horridocactus kunzei GM1128 o zupełnie czarnych cierniach.  
Dno doliny stawało się coraz węższe i podnosiło coraz szybciej, a góry stawały coraz bardziej malowniczo rzeźbione. Za osadą Hurtado droga skręciła ostro w lewo, by ominąć łukiem czerwono brązową górę, wyrastającą z dna doliny. Zatrzymaliśmy się na siodle za górą, gdyż dostrzegliśmy wiele wielkich, złotych kul na przeciwległym, łagodnym stoku.

  

Oczywiście były to pięknie ociernione Eriosyce aurata v. mollensis GM1130. Jednak zanim do nich doszliśmy,

natknęliśmy się na Horridocactus kunzei GM1129, tym razem o szlamowo żółtych cierniach. Niestety jeszcze nie kwitły, a szkoda. Za to Eriosyce aurata kwitły obficie, i tak bardzo pasowały do scenerii, w której natura je posadziła, że długo nie mogliśmy oderwać się od aparatów fotograficznych. Na obrzeżu tego płaskowyżu prostowały się wysokie i gęsto ociernione

  

Trichocereus chiloensis GM1130.1, zupełnie inne niż wcześniej przez nas obserwowane. W drodze do nich natknąłem się na krwiście czerwono kwitnące Mutisia brachyantha GM1130.2.  
Dalsza droga stawała się coraz bardziej trudna do przejechania naszym wehikułem, ale od pewnego momentu zaczęła się obniżać, i jednocześnie poprawiać, tak, że do Vicuña dojechaliśmy prawie o zmroku, bez żadnych kłopotów. Znaleźliśmy na końcu miasta hotelik Sol del Valle, w którym podano nam kolację i tak zakończył się ten dzień. 

24.11.2008 poniedziałek – Vicuña, 45.457 km, Hotel Sol del Valle

Rano podążamy doliną na wschód do podnóża Andów.

Dno całej doliny pokryte jest zielonymi uprawami winorośli. Niektóre plantacje wspinają się dość wysoko na zbocza. Poza tymi zielonymi plamami nie widać nic, co przypominałoby rośliny. Najpierw zbaczamy w kierunku Paiguano, lecz zatrzymujemy się niedaleko rozwidlenia dróg. Na skałach poza Trichocereus chiloensis GM1131.1, Cistanthe grandiflora GM1131.4 i Eulychnia acida GM1131.2 widzimy Eriosyce aurata GM1131.3 i Horridocactus kunzei GM1131. 

Wracamy do głównej doliny i jedziemy dalej. Po drodze wielkie stado kóz podążających wąską asfaltową drogą w tym samym kierunku, utrudnia nam przejazd. Niechętnie się usuwają z drogi, odwracając się w naszym kierunku i pobekując na nas, jakby chciały powiedzieć, że to jest ich teren, i nikt nie śmie ich przeganiać. W okolicy wioski Balala, po prawej stronie drogi, ponad naszymi głowami, razem z Cistanthe grandiflora GM1132.1 dostrzegamy żółtobrązowe kuliste rośliny.

To nasz cel wyprawy – Horridocactus eriosyzoides GM1132. Na stanowisku roślin jest sporo, żółtych lub rdzawych, o mocnych, gęstych cierniach.

Jedna roślina kwitnie, lecz niektóre mają owoce. Rosną wśród bielejących, granitowych skał. Botanicy na te rośliny mają różne spojrzenia. Tak eriosyzoides jak i kunzei dla Kattermanna i dla Hunta są identyczną rośliną, przy czym ten pierwszy obstaje przy nazwie kunzei, a drugi przy nazwie eriosyzoides. W zasadzie różnią się one tylko grubością, barwą i gęstością cierni oraz wielkością roślin. By tę różnicę zachować, ja będę te rośliny nazywał odpowiednio: tutejsze, jako eriosyzoides, a wszystkie inne populacje tego samego gatunku, jako kunzei.

Wracamy, ale zatrzymujemy się przy straganach w centrum miasteczka Vicuña. Na straganach są oczywiście pamiątki, wyroby z drewna kaktusowego (rdzeni Trichocereus chiloensis), oraz maleńkie doniczki z kaktusami. Widzimy tu pochodzące z upraw echinopsisy, mamilarie, ale też pochodzące z natury Neoporteria senilis ssp. elquiensis. W mercado robimy nieco zakupów, przede wszystkim woda, wino i koniak „Tres Palos”, które nam się już skończyły i jedziemy dalej. Mijamy miasteczko i zatrzymujemy się jeszcze daleko od oceanu, przy osadzie El Tambo, bo z moich informacji wynika, że już tutaj występuje Copiapoa coquimbiana GM1133. Faktycznie ją tu znajdujemy razem z Eulychnia acida GM1133.2. 
 
 

Horridocactus heinrichiana v. intermedia GM1133.1

Dalej zatrzymujemy się przy Buenos Aires, gdzie fotografujemy Copiapoa coquimbiana GM1133.3, Eulychnia acida, Cumulopuntia sphaerica oraz Miqueliopuntia miqueli GM1133.4  
Docieramy do drogi Panamerykana, którą podążamy na północ, by w okolicy Trapiche skręcić definitywnie na zachód, czyli nad ocean. Punktem docelowym tego dnia jest Punta Choros
.

Po znalezieniu miejsca noclegowego pojechaliśmy brzegiem oceanu, fotografujac przy okazji Neoporteria subgibbosa ssp. litoralis GM1139,

Copiapoa coquimbiana GM1140 i Eulychnia castanea GM1141.4 (z tyłu), 

  

Euphorbia thinophila GM1141, które różniły się nie tylko zieloną i czerwoną barwą liści, ale także wyglądem marchewkowych korzeni,

Neoporteria subgibbosa ssp. litoralis f. cristata GM1141.1,

ale także Alstroemeria werdermannii ssp. flavicans GM1141.2, Quinchamalium chilense GM1141.3,

Chuquiraga acicularis GM1141.5 

Carpobrotus chilensis GM1141.6 
 

25.11.2008 wtorek – Pto. Los Choros, 75.787 km, nocleg w cabaña

Poprzedniego dnia umówiliśmy się z właścicielem domków i jednocześnie sternikiem łodzi motorowych, na objazd okolicznych wysp, będących rezerwatem przyrody z niezwykłą fauną. Na przystani stawiliśmy się punktualnie, ale musieliśmy długo czekać na przybycie kierownika tego punktu Parku Narodowego. Tylko on może sprzedać bilety wstępu i bez jego zgody wyjazdów nie ma. Tutaj na półwyspie niemal nigdy nie świeci słońce, więc temperatura powietrza jest niemal stała przez cały rok, i wynosi 12-14 oC, czyli zimno, tym bardziej, że mocny wiatr ciągle wieje. Z tego też powodu jakiś czas spędziliśmy w zaciszu ustawionego tu budyneczku pełniącego funkcję muzeum Parku Narodowego. Muzeum otworzono jakieś 10 lat temu, a jako dekorację lub też w celach dydaktycznych, w suchych gablotach umieszczono kilka roślin Copiapoa coquimbiana. W pomieszczeniu jest dość ciemno, więc przez te 10 lat niepodlewane rośliny wprawdzie nie zginęły, lecz okropnie się wyciągnęły. Wreszcie zarządzający biznesem przybył, sprzedał bilety wstępu i zaczęły się przygotowania do wypłynięcia.

Ubrano nas w kamizelki ratunkowe, zbyt małe by kogokolwiek mogły uratować, tym bardziej, że w wodzie o temperaturze 6 oC nie da się zbyt długo utrzymać przy życiu. Tym niemniej wypłynęliśmy kilkumetrowej długości łodzią motorową. Z początku niewysokie fale, bliżej wyspy Isla Choros przerodziły się w kilkumetrowe bałwany, które dopiero przy samej wyspie się nieco uspokoiły. Skały wyspy, na którą wstęp jest wzbroniony, jak i wody wokół niej, pełne były wszelakiego życia:

  

całe kolonie fok uszatek, trzy gatunki kormoranów,

     

Kormoran oliwkowy                                  Kormoran guanowy (peruwiański)               Kormoran tyranik leśny

głuptaki, urubu różowogłowe, pingwiny Humboldta, mewy południowe, wydry morskie.

  

Głuptak peruwiański                                                                        Pingwin Magellana

Było na co patrzeć, a zdjęć wykonałem pewnie ze 2 setki. Teraz popłynęliśmy na wyspę Isla Damas, gdzie można pochodzić, a kto ma chęć, to nawet rozbić namiot i zanocować. My jednak tego nie planowaliśmy. Poszliśmy jednak na skały by przyjrzeć się tutejszej florze i faunie.

  

Pasówka obrożna (Zonotrichia capensis)                                        Darek na Isla Damas

Mewa południowa (Larus dominicanus)

Oczywiście najwięcej rośnie tu Copiapoa coquimbiana GM1141.11 i Eulychnia acida GM1141.8. Płaskie, piaszczyste tereny otaczające skały porośnięte są Carpobrotus chilensis GM1141.7, Cistante grandiflora GM1141.10,

Ophryosporus triangularis GM1141.12, Solanum heterantherum GM1141.13, Cristaria dissecta GM1141.15 i jakimiś innymi bliżej niezidentyfikowanymi przeze mnie roślinami GM1141.14 oraz

Rhodophiala bagnoldii GM1141.9.

Po godzinie wróciliśmy do łodzi, którą już wróciliśmy na ląd stały.

W restauracji (od lewej Maria, ja i Darek) zjedliśmy dobry obiad w postaci pysznej ryby, spakowaliśmy się i udaliśmy w drogę powrotną do Trapiche.

Zatrzymaliśmy się najpierw przy wydmach, na których z rzadka rosnące drzewa przygięte były do ziemi w jednym tylko kierunku, dyktowanym wiejącymi tu silnymi wiatrami.

 

Następny postój zrobiliśmy w osadzie Baja Choros, by uwiecznić na zdjęciach malowidła naścienne wykonane na ścianach i ogrodzeniach przydrożnych. Dalszy postój zorganizowaliśmy już na wzniesieniach,

  

gdzie były Oxalis gigantea GM1137, Copiapoa coquimbiana GM1142, Miqueliopuntia miqueli GM1138, Horridocactus heinrichiana GM1136

 

i Horridocactus simulans GM1143

Dotarliśmy wreszcie do Panamerykany, którą podążyliśmy na północ. W pobliżu Incahuasi skręciliśmy do jednej doliny, by znaleźć rosnący tu podobno Horridocactus heinrichiana v. setosiflora GM1144. Stanowisko, które mieliśmy zaznaczone na GPS-ie, niestety zostało już zdewastowane, a na tym miejscu funkcjonowała kopalnia kruszywa. Minęliśmy wykopy i po krótkim poszukiwaniu znaleźliśmy poza niewielkimi Eriosyce aurata GM1144.1 poszukiwane rośliny, przy czym wg mojego rozeznania nie był to zapisany powyżej gatunek, ale Horridocactus kunzei.
Za Copiapo skręciliśmy w kierunku oceanu i zatrzymaliśmy się w okolicy Maitencillo, przy drodze prowadzącej do Mina Algarrobo. W pobliżu niedalekiego cmentarza rosły Copiapoa coquimbiana GM1145.1 znana lepiej jako vallenarensis oraz Thelocephala napina ssp. duripulpa GM1145. Są to niewielkie roślinki – 2-3 cm średnicy, posiadające gruby jak marchew korzeń spichrzowy, przy czym szyjka korzeniowa ma średnicę 2-3 mm i jest bardzo krucha, tak, że próby ewentualnego wykopania do zdjęcia, zwykle kończą się urwaniem główki.  

Gdy fotografujemy rośliny na stanowisku,
na sąsiadującej drodze zatrzymuje się auto, którego kierowca, widząc nasze zainteresowanie kaktusami, informuje nas, że kilka kilometrów dalej utworzono właśnie mały rezerwat, stworzony jako projekt ochrony kaktusów, będący rezultatem zagospodarowania pobliskiej dolinki wielką chlewnią. Rośliny tam znalezione, podobno wiele tysięcy, przesadzone zostały na wyżej położone tereny, tworząc coś w rodzaju dość dużego ogrodu z alejkami. Oczywiście nie omieszkaliśmy za autem tubylca tam pojechać. Teren tuż przy drodze, o wymiarach około 30 x 100 m został obsadzony telocefalami, przy których umieszczono metalowe tabliczki z nieczytelnymi już znakami. Bardzo wiele tabliczek było bez roślin, co może świadczyć, że sadzenie nie było tak doskonałe, jak tego oczekiwano. Moim zdaniem pozostało przy życiu co najwyżej 1000 roślin, co i tak chyba jest zadawalające, jeśli zwróci się uwagę, że zazwyczaj te rośliny są w swoim środowisku po prostu niszczone. Przez i dookoła ogrodu poprowadzone są alejki wyznaczone kamieniami, a przy wejściu na teren stoi tablica informująca o tym projekcie.
Wracamy do drogi głównej by ponownie zatrzymać się między Maitencillo i Huasco. Rośliny, które tu widzimy to oprócz wszędobylskiej na tych terenach Copiapoa coquimbiana GM1146.1, również Thelocephala napina ssp. duripulpa GM1146.
Pod wieczór docieramy do Huasco, gdzie chcemy znaleźć hotel. Niestety we wszystkich hotelikach słyszymy, że miejsc wolnych nie ma, a niektóre są zamknięte. Jest to trochę dziwne, bo nic nie świadczy o takim obłożeniu hotelowych miejsc. Nikt też z pracowników recepcji nie chce powiedzieć, gdzie jeszcze są hotele. Wyjeżdżamy zatem z miasta i zatrzymujemy się kilka kilometrów dalej, na plaży nad oceanem, tak daleko jak tylko było to możliwe i bezpieczne do przejazdu naszym autem, by się nie zakopać w coraz bardziej piaszczystych, ledwie widocznych drogach, znaczonych koleinami nielicznych aut. Trudno umocować prawidłowo namiot w gruncie piaszczystym, więc wykorzystujemy wszelkie leżące w pobliżu kamienie. Szybko zapada noc, a my po kolacji typu puszka tuńczyka i pomidory z cebulą, oczywiście z dodatkiem wina i „Tres Palos” zasypiamy,

choć znajdująca się na skraju miasta wielka, dymiąca kominami fabryka, hałasuje całą noc, tak jak i dojeżdżające do niej i ją opuszczające wielkie samochody ciężarowe.


26.11.2008 środa – Huasco plaża. 76.013 km, nocleg w namiotach

Rano, jak zwykle idziemy w teren za swoimi potrzebami.

Tam znajduję rozkwitające właśnie Horridocactus crispa v. huascensis GM1148. Szybko więc wracam po aparat, by uwiecznić kwitnące rośliny. Na ciemnych, niemal czarnych skałach wyrastających z białawego piasku, oprócz wzmiankowanych, widzę ciemno ubarwione, niewielkie kępy dość drobnych Copiapoa fiedleriana GM1148.1 oraz kilka roślin Neoporteria villosa GM1147, będących tutejszym endemitem i Oxalis grandiflora GM1148.2.
Pakujemy się i jedziemy na pobliskie, nieco wyżej położone tereny. Znajdujemy tu poza Copiapoa fiedleriana GM1149.1,

równie ciemno wybarwioną i płasko w ziemi rosnącą Thelocephala napina GM1149.

Mijamy Huasco i kierujemy się na północ wzdłuż oceanu, gdzie rychło zatrzymujemy się przy grupce mijanych skał. Przy nich widzimy Rhodophiala bagnoldii GM1150, zaś na nich Neoporteria villosa GM1150.1 i Horridocactus crispa v. huascensis GM1150.2. W skale odkrywamy dość dużą jaskinię, lecz pokłady śmieci tam zalegające świadczą o jej przeznaczeniu przez okolicznych mieszkańców.

  

Blisko skał widzimy Hypochaeris sp. GM1150.3                               i Chaetanthera glabrata GM1150.4.

Zatrzymujemy się na stanowisku przy Los Toyos.

Od razu zauważamy zazwyczaj słupkowo rosnąca Thelocephala napina ssp. lembckei GM1151. Oglądając zdjęcia roślin w Internecie, wszędzie Thelocephala lembckei jest rośliną kulistą, zaś Th. duripulpa jest wyciągnięta. Natomiast czytając pierwopisy obu roślin jest zupełnie odwrotnie. Być może dlatego, wielu dzisiejszych botaników łączy oba podgatunki w jeden obecnie obowiązujący T. napina ssp. duripulpa. Myślę, że jest to właściwe podejście do sprawy, bo również na typowych stanowiskach tej drugiej, widziałem wiele roślin pokroju słupkowego, a na opisywanym stanowisku Th. lembckei wiele roślin jest płaskokulistych. Dalszymi, ale już znanymi nam roślinami są Calandrinia sp. GM1151.4, Horridocactus crispa v. huascensis GM1151.3,

 Copiapoa fiedleriana GM1151.2. 

oraz Neoporteria villosa GM1151.1, która po wykopaniu, niespodziewanie ukazuje swój wielki, marchewkowy korzeń.
Dalej zatrzymujemy się blisko Punta Lobos. Na niemal płaskim, żwirowym podłożu, lekko nachylonym do oceanu, pojawiły się grupy Copiapoa echinoides GM1152.1 i pojedynczo, kuliście rosnąca

  

Thelocephala napina ssp. glabrescens GM1152, znana dawniej, jako Thelocephala odieri ssp. glabrescens oraz Nolana elegans GM1152.2
Po drugiej stronie Punta Lobos, w podobnym terenie zmienia się typ roślinności.

Tu już rosną stosunkowo małe lecz grupowo rosnące Copiapoa echinata GM1152.5

oraz wielkie grupy wspaniałej i na tle krajobrazu z elementami brzegu morskiego, gór z pióropuszem obłoków camanchaca i błękitnego nieba, wręcz malowniczej Copiapoa dealbata GM1152.4.

Copiapoa dealbata GM1152.4

Znajdujemy też Thelocephala napina ssp. glabrescens GM1152.3 z dojrzewającymi owocami.
Przed wjazdem do Parku Narodowego Carrizal Bajo zatrzymują nas wielkie skupiska Copiapoa dealbata GM1152.7. Między nimi spotykamy niewielkie Copiapoa echinata „borealis”
GM1152.6

W Carrizal Bajo skręcamy na drogę wiodącą na wschód, w głąb kraju. Gdy zaczynają się strome wzgórza i głębokie kaniony po obu stronach drogi, zatrzymujemy się i wspinamy na najbliższe dostępne miejsce.

Od razu zaciekawia nas występująca tu dość masowo, wyglądająca jak prawdziwe bonsai, o mocno sukulentowym wyglądzie, do tej pory nie opisana Calandrinia sp. GM1153. Tylko kilka roślin przyozdobione jest chwiejącymi się na wietrze na długich, cienkich szypułkach, ciemno fioletowymi kwiatkami.

  

Powyżej są całe pola Copiapoa dealbata GM1153.1 poprzetykane Copiapoa echinata „borealis”.
Dalszym punktem, przy którym się zatrzymujemy, jest czerwonobrązowa skała wystająca ze zbocza pobliskiej góry po prawej stronie drogi. Pośród nielicznych Copiapoa echinoides „carrizalensis” GM1154.1

znajdujemy liczną populację Thelocephala aerocarpa GM1154, którą łatwo zauważyć, gdyż z ziemi sterczą mocno ociernione, wydłużone owoce.

Tak rośliny jak i owoce są barwy skały, w której rosną.
Jeszcze przed skrzyżowaniem z Panamerykaną zatrzymujemy się przy jednym wzniesieniu. Tutaj widzimy tylko Horridocactus crispa v. totoralensis GM1154.2.

Następny postój urządzamy na poboczu Panamerykany za miejscowością Algarrobal, w miejscu, gdzie Roman 3 lata temu widział całą łąkę kwitnących wszystkimi kolorami roślin. Teraz to miejsce, to płaska piaszczysta łacha, na której niemal nic nie rośnie.

Widzimy tylko kwitnące Cistante grandiflora GM1155.2

i Skytanthus acutus GM1155.3 z typowymi dla Adenium owocami – strąkami. Między tą skąpą roślinnością uwijały się 2,5 cm wielkości chrząszcze, z których część była czarna w białe podłużne paski, a część niemal biała od pokrywających je wzorów,

oraz mieszkające w licznych jamkach wydrążonych w piasku, jaszczurki z gatunku Liolaemus microlophus. Przyglądając się jednak piaskowi z bliska widzimy, że jest on pokryty dużą ilością maleńkich, ale różnorodnych nasion. Nic więc dziwnego, że gdy tylko spadnie deszcz, ta obecna piaszczysta pustynia zamienia się w kwitnącą łąkę.
Po kilku dalszych kilometrach skręcamy w lewo, w kierunku Totoral. Zatrzymujemy się dopiero na stanowisku, na którym mają

  

rosnąć Thelocephala napina ssp. fulva (dawniej odieri ssp. fulva) GM1155. Faktycznie szybko je znajdujemy wraz z kwitnącymi Horridocactus crispa v. totoralensis GM1155.1 oraz Miqueliopuntia miqueli GM1155.4.
Mijamy osadę o nazwie Totoral, której niemal nie zauważamy i rychło się zatrzymujemy.

Tu rosną brązowo zabarwione Copiapoa echinoides „nana” GM1155.5

Ponieważ nasze auto nie jest przystosowane do podróżowania po złych i wyboistych, dość stromych drogach, więc porzucamy myśl o przebyciu dalszej drogi bezpośrednio na północ wzdłuż wybrzeża, gdzie spotkać możemy typowe Thelocephala odieri ale wracamy do Panamerykany, by przed zachodem słońca stawić się na campingu w Baja Inglesa, na południe od Caldera.

Roman, Darek, ja i pieski.

W tym wielkim campingu mieszkamy chyba tylko my i okoliczne psy, które wiernie nam towarzyszą na każdym kroku, próbując wejść do domku, w którym przebywamy.

27.11.2008 czwartek – Baja Inglesa. 76.408 km, cabaña

Mijamy nadmorskie miasteczko Caldera i wzdłuż skalistego wybrzeża przesuwamy się na północ. Zatrzymujemy się niedaleko za miastem przy grupie czerwonobrązowych, niewysokich skał, sterczących blisko drogi, którą podążamy.

Witają nas żółtoceglastymi kwiatami, niewielkie Copiapoa humilis GM1156. Jest ich stosunkowo dużo. Tylko nieliczne posiadają kwiaty o płatkach wewnętrznych cytrynowożółtych. Znakomita większość ma barwę żółtka. Znajduję także jedną roślinę o formie grzebieniastej.

Gdzieniegdzie natykamy się na również kwitnące Horridocactus taltalensis v. pygmaea GM1157. Te kwiaty mają płatki wewnętrzne w kolorze jasnołososiowym. Niektóre mają ciernie czarne, inne barwy rogu, lecz wszystkie gęsto splecione, tak, że niektóre rośliny wyglądają jak gniazda ptaków.

Dalej napotykamy porowate skały, które w pionowych zagłębieniach skrywają przydrożne kapliczki, przyozdobione zazwyczaj nie tylko krzyżem, ale i narodową flagą Chile, oraz wymalowanymi życzeniami. Te skały wydały nam się ciekawe do zwiedzenia, więc się tu zatrzymaliśmy. Jak przy wielu podobnych obiektach, urządzone są maleńkie ogródki, w których często rosną tylko kaktusy, ale w wielu posadzone są inne kwitnące rośliny, nawadniane ze stojącej nieopodal beczki z wodą, wyciekającą przez tak niewielki otworek, że starcza tej wody na długi czas. Same skały naturalnie wydrążone, tworzą malowniczy krajobraz, w którym doszukać się można podobizn wielu zwierząt.

Po raz pierwszy natykamy się na wielkie Euphorbia lactiflua GM1159, sporadycznie kwitnące żółtymi kwiatami. Tutaj również występuje Horridocactus taltalensis v. pygmaea GM1158.

Większą jednak uwagę przykuwają żółto ociernione Copiapoa calderana GM1159.1. Przy czym tylko część populacji ma stare ciernie żółte. Pozostałe mają ciernie szare, lecz wszystkie przyciągają uwagę żywo zielononiebieską skórką. W jednym miejscu roślina tak rosła na brzegu skarpy, że łatwo można ją było wykopać, czego nie omieszkaliśmy uczynić.

Nie spodziewałem się, że rośliny z rodzaju Copiapoa (może nie wszystkie), mają tak wielkie, burakowate korzenie.

Znajdujemy tu również Copiapoa marginata GM1159.2, lecz te są nieliczne.
Dalszy postój przed Punta Totoralillo nie przynosi wielkich zmian. Również tu są Copiapoa calderana GM1160.1 i Horridocactus taltalensis v. pygmaea GM1160.
Mijamy Punta Totoralillo i udajemy się między niewysokie przybrzeżne pagórki, pokryte bielejącym w słońcu piaskiem i żwirem. Łatwo tu zobaczyć Copiapoa calderana GM1162, lecz my oczy wypatrujemy gapiąc się z bliska w piasek.

Ma tu bowiem znajdować się populacja Thelocephala kraussi GM1161. W końcu udaje mi się jedną dojrzeć. Brodawki ma zupełnie jak otaczający ją żwir, nieco nim przysypana, jest zupełnie niewidoczna. Dopiero po wydmuchaniu żwiru możemy przystąpić do fotografowania. Ta roślina średnicy może 3 cm otoczona jest dookoła przez wianek maleńkich, kilkumilimetrowych siewek. Ale to widoczne jest dopiero po jej wykopaniu. Ta Thelocephala w odróżnieniu od pozostałych, ma korpus bez przewężenia przechodzący w pietruszkowy korzeń. Udaje nam się znaleźć jeszcze kilka roślin, lecz w okresie bez opadów, jest to zadanie trudne, chyba, że akurat kwitną lub zwieńczone są owocami. Nie mieliśmy jednak tego szczęścia. 

Próbujemy jeszcze znaleźć Thelocephala kraussi na ich typowym stanowisku w pobliżu Punta Obispito, jednak poza pojedynczymi Copiapoa calderana nic na tych jałowych równinach nie znajdujemy. Susza.
Białe piaskowe wydmy wdzierają się wysoko w góry, tworząc malownicze sceny, których nie możemy się napatrzeć. W pobliżu Punta Flamenco skręcamy w boczną drogę wiodącą dnem doliny między przybrzeżne góry. Tutaj jest bardzo znane stanowisko, na którym występują oprócz widocznych z daleka Copiapoa calderana GM1164.1

i fioletowo kwitnącej Gypothamnium pinifolium GM1164.2, zupełnie niewidoczne, bowiem zwykle przysypane drobnym piaskiem i iłem,

  

malutkie Copiapoa hypogea „barquitensis” GM1163 oraz akurat dzięki widocznym owocom, łatwiejsze do znalezienia Thelocephala kraussi „solitaria” GM1164.  Copiapoa hypogea udaje nam się znaleźć głównie dzięki ustawionym przy nich przez kogoś, słupkom z kamieni ułożonych jeden na drugim. Są one także niewidoczne, bo zasypane piaskiem, ale niewielkie zagłębienie w terenie ukazuje ich miejsce. Teraz wystarczy wydmuchać piasek i można robić zdjęcia. Po seansie fotograficznym znowu je zakrywamy cienką warstwą piasku. Ta kopiapoa rośnie zwykle grupowo, lecz główki nie osiągają większych rozmiarów niż 3 cm, a przynajmniej trudno większe spotkać. Łatwiej zobaczyć większych rozmiarów telocefalę. Te widywałem wielkości do 5 cm średnicy.
Podobno w tym również miejscu występuje Copiapoa lauii, lecz nam się jej nie udało znaleźć.
Wracamy do drogi głównej i zatrzymujemy się na parkingu przy równie malowniczo rzeźbionej grupie skał z nieodzownymi kapliczkami. Wielkie głazy dość szybko piętrzą się w górę po przylegającym zboczu. Między tymi głazami, zwykle u ich podstaw lub w szczelinach widzimy okazałe Copiapoa calderana GM1165.1, ale też znajdujemy delikatnie i gęsto ociernione jasnymi, niemal żółtymi, sztywnymi i grubymi włosami (ewentualnie cienkimi i wiotkimi cierniami), wyglądające jak Neoporteria rośliny.

Są to dość rzadkie, a w kolekcjach niemal niewystępujące Horridocactus calderanus GM1165 (Horridocactus taltalensis ssp. pilispina wg Kattermann`a).

Mijamy kolorowe miasteczko portowe Chañaral

i solną drogą podążamy dalej podziwiając widoki urozmaicane obłokami camanchaca. W pewnym momencie zauważamy dość liczne kopce Copiapoa, więc się zatrzymujemy. Występują tu obok siebie dwa, dość podobne do siebie gatunki –

Copiapoa cinerascens GM1165.2

 

i nieco gęściej ocierniona Copiapoa serpentisulcata GM1165.3. Z daleka trudno poznać, którą jest która.
Przekraczamy granicę Parku Narodowego Pan de Azucar. Po prawej stronie widzimy wzgórza czerwono brązowej barwy, a między wzgórzami a drogą pas zaschniętego i popękanego szarego błota. Na wzgórzu rosną wielkie, niekiedy dochodzące niemal do półmetrowej wysokości, fantastycznie pochylone w jednym kierunku

Copiapoa columna-alba GM1165.4.

Po środku pola z kopiapoami stroszy swoje wyprostowane do nieba pędy Eulychnia breviflora GM1165.5. Gęsto, biało owłosione pąki otwierają się czysto białymi lub jasno różowymi kwiatami. Jeden z członów tworzy formę kristata.
Słońce jest już nisko, więc wracamy na wielkie pole kampingowe, specjalnie przygotowane dla turystów, by mogli podziwiać ten cudowny Park Narodowy.

Zachodzące słońce podkreśla kształt wyspy Pan de Azucar, której nazwę można tłumaczyć jako bułka lub ciastko posypane cukrem.
Rozbijamy namioty, lecz spokoju specjalnie nie możemy zaznać, gdyż pośrodku obozowiska rozbili swoje namioty uczestnicy jakiejś szkolnej wycieczki. Z dwóch autokarów wysypało się mnóstwo rozwrzeszczanej młodzieży. Muzyka i śpiewy ciągnęły się chyba do godziny 2 w nocy.

28.11.2008 piątek – Pan de Azucar, 76.570 km, namioty

Rano na pobliskim daszku osłaniającym od słońca, siedział przyglądając się nam krewniak kondora –

Urubu różowogłowy (Cathartes aurea).

Dzisiaj zwiedzamy Park Pan de Azucar.

  

Najpierw zatrzymujemy się kilka kilometrów od oceanu na stanowisku Copiapoa columna-alba GM1166. Rośliny pięknie pochylają się w jednym kierunku, tj. na północ. Dorosłe rośliny są niemal zupełnie białe, z czarnymi, mocno kontrastującymi cierniami.

Młode rośliny mają skórkę niemal zupełnie czarną i nie posiadają cierni. Dopiero po pewnym czasie zagłębienia między żebrami wypełnia szaro-biały wosk. Ciekawe, ale w kolekcjach od wysiania przez wiele lat uprawy skórka jest niebieskozielona i tylko w słabym stopniu pokrywa się woskową warstwą, przy czym ta warstwa nie jest biała, ale prawie przezroczysta. W naturze wiatry wiejące z dośc dużą siła "piaskują" roślinę, przez co jej powierzchnia staje się matowa, a wosk optycznie bieleje.

 Widziana z perspektywy tego miejsca wyspa Pan de Azucar bieleje w słońcu, faktycznie jak posypana cukrem.
Dalsza droga wiedzie nas na wschód, dnem dość szerokiego kanionu. W pewnym miejscu, gdzie w prawo odbija jakaś droga, zatrzymujemy się i na stromych i niemal nieprzystępnych zboczach kanionu zauważamy czerwonozłote kule
Eriosyce rodentiophila GM1166.1. Jest ich stosunkowo niewiele. My widzimy tylko 3 rośliny. Są piękne, gęsto ociernione. Udaje mi się dotrzeć tylko do jednej.
W dalszej drodze widzimy jeszcze kilka roślin, ale się już nie zatrzymujemy, aż do znacznego zwężenia kanionu, gdzie droga staje się trudna do przejazdu naszym autem. Za zwężeniem droga się poprawia. Tutaj robimy przystanek, i wdrapujemy się na łatwiejsze do wejścia zbocza, leżące po lewej stronie drogi. Pomimo, że zbocza są łagodniejsze, to jednak usypane z drobnego i sypkiego żwiru bardzo utrudniają wchodzenie i powodują niebezpieczeństwo zsunięcia się o kilkanaście metrów w dół. Ale na tych słabo przystępnych wzgórzach, o skałach, które kruszą się w rękach, znajdujemy przepiękne egzemplarze

Eriosyce rodentiophila GM1166.2. Trochę czasu zabiera nam fotografowanie, ale warto było to zobaczyć. 
Po pewnym czasie w dalszej drodze skręcamy w lewo, w kierunku oceanu, do miejsca zwanego Las Lomitas. Piaszczysto gliniasta droga, znaczona jedynie koleinami aut, wspina się w górę i wiedzie przez dość płaskie pustkowia, tylko lekko pofałdowane niczym wydmy. Po kilku kilometrach docieramy do placu – parkingu, na końcu którego stoi tablica ostrzegająca przed nagłym urwiskiem. Rzeczywiście kilkadziesiąt metrów dalej ten niemal płaskowyż nagle kończy się stromym, urwistym zboczem opadającym do leżącej 850 metrów niżej, białej plaży, będącej brzegiem oceanu. Na wzniesieniu po prawej, północnej stronie, stoi strażnica, w której o tej porze roku nikt nie przebywa.

Niedaleko strażnicy zainstalowane zostało urządzenie do łapania wody z nocnej mgły camanchaca. Jest to rozpostarta między wysokimi słupami dość gęsta siatka, na której osadza się mgła, spływając kroplami do zamontowanej pod nią rynny, kończącej się nad beczką. Każdej nocy kilkanaście litrów wody jest w ten sposób wyłapywanych, i jest to jedyna woda, którą można tutaj pozyskać.
Zjadamy śniadanie i jeszcze podczas jedzenia znajduję kwitnącą, ale schowaną w cieniu krzaków, dość dużą, bo osiągającą 6 cm wysokości i średnicy Copiapoa hypogea. Robimy zdjęcia nie tylko roślinom.

W trakcie jedzenia przylatuje do nas niewielki zielonkawy ptaszek Phrygilus gayi, który nie boi się jeść okruchy z ręki. Widocznie odwiedzający to miejsce turyści dokarmiają tutejsze zwierzęta.

Przekonaliśmy się o tym, gdy pojawił się lis Dusicyon culpaeus. On co prawda z ręki nie jadł, ale podchodził na odległość 2 metrów, by otrzymać jakiś łakomy kąsek. Teraz idziemy w teren.

Już po kilku krokach znajduję ledwie widoczne w ziemi, niewielkie Copiapoa esmeraldana.

  

Ze żwiru wyłaniają się również niewielkie, najwyżej na kilka milimetrów z podłoża wystające Copiapoa hypogea GM1168.1. Zwykle nie posiadają one cierni, ale kilka roślin widziałem dość mocno ociernionych. Podążam brzegiem urwiska na południe. Najpierw znajduję w dość dużej, pomarańczowo zabarwionej niecce w ziemi, dość dużą populację maleńkich,

brązowych w kolorze Copiapoa esmeraldana GM1168. Uzbrojone są one w delikatne, igiełkowe ciernie,

którymi różnią się od nieco dalej znalezionych, lecz jeszcze bardziej interesujących Copiapoa lauii GM1167. Te również występują w pomarańczowej, gliniastej ziemi, na krawędzi urwiska. Rosną całymi grupami. Małe główki nie posiadają zupełnie cierni. Znalazłem jednak małą grupkę, prawdopodobnie jedną roślinę o kilku główkach wielkości 0,8 cm, które pokryte były białymi, dość gęstymi, krótkimi cierniami. Wyróżniały się one z całej populacji. Widziałem na jakimś zdjęciu wykopaną Copiapoa lauii.  Taka niewielka, ok. 1 cm średnicy główka, połączona jest z marchewkowym korzeniem, kilkucentymetrową szyjką o średnicy 1-2 mm. Osobiście nie sprawdzałem, bo kopanie w Parku Narodowym, będącym rezerwatem przyrody, nie jest najlepszym rozwiązaniem.
W drodze powrotnej fotografowałem rosnącą na skraju urwiska, 

  

przepięknie fioletowo kwitnącą Mirabilis elegans,                           oraz Cristaria molinae GM1168.3

i żółto kwitnące Oxalis megalorrhiza GM1168.4.

Rosną tu jeszcze   Mirabilis elegans GM1168.5,  Euphorbia lactiflua GM1168.6

 

i Eulychnia breviflora GM1168.2 o krótkich kwiatach pokrytych gęstymi włosami.  

Niedaleko parkingu dostrzegłem dwa, swoją zielenią przykuwające uwagę, kaktusy kolumnowe. Ktoś miał dużo czasu, by wykonać z zielonej folii uzbrojonej drutami, półmetrowej wysokości cereusy. Wyglądało to na solidną robotę, więc myślę, że ten pomnik wiele lat przetrwa na stanowisku, promując bezimiennego artystę.
Gdy wróciłem po tym cztero kilometrowym spacerze, wszyscy byli nerwowi, bo trwało to dość długo, i obawiali się, że znajduję się już na plaży poniżej. Szkoda, że nie zabrałem ze sobą radiotelefonów. Pozbawiłem tym samym pozostałych uczestników możliwości oglądania Copiapoa lauii, bo czasu już nie było na ponowną wyprawę.
Wróciliśmy do drogi głównej, z której znów skręciliśmy na zachód w miejscu, gdzie wielki kamień leży przy bocznej drodze. Ta nieoznaczona droga prowadzi bowiem do znanego przez kaktusiarzy miejsca, zwanego Esmeralda. Nie zatrzymaliśmy się przy drugim stanowisku Copiapoa lauii, ale pojechaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się dopiero w miejscu, gdzie po lewej stronie drogi,

na zboczu, rosły kępy Copiapoa longistaminea GM1168.7.

Między nimi zauważyłem jeszcze Copiapoa cinerea v. grandiflora GM1168.9 oraz nieliczne Copiapoa columna-alba i niewielkie

Horridocactus taltalensis GM1168.8 o czarnych cierniach.

Od oceanu nadjechała i minęła nas ciężarówka, którą kilkakrotnie widzieliśmy już w Pan de Azucar. Prawdopodobnie był to jakiś kaktusiarz, który takim sprzętem mógł wszędzie wjechać, gdzie my byśmy się nie mogli dostać.
Docieramy w miejsce, z którego rozciąga się widok na ocean i dolinę Valle Guanillo. Tutaj też rosną Copiapoa longistaminea GM1168.10 i Copiapoa cinerea v. grandiflora GM1168.11.
Nie zatrzymujemy się jednak na długo, bowiem bardziej interesuje nas leżąca obok, nieco na południe Valle Tigrillo. Tu obok wcześniej widzianych Copiapoa longistaminea GM1170.1 i Copiapoa cinerascens v. grandiflora GM1170 po dłuższym szukaniu,

znajdujemy ukryte w żwirku Thelocephala esmeraldana GM1169, nieco podobnie wyglądające do Th. kraussi. Znajdujemy tylko kilka sztuk, lecz czas nieubłaganie nas goni. Musimy wracać.
Znów zatrzymujemy się w okolicy Esmeralda, gdy zauważamy jedno zbocze pokryte jeszcze gęściej niż w Pan de Azucar

rosnącymi, pochylonymi kolumnami Copiapoa columna-alba GM1171. Są to bardzo interesujące rośliny i z pewnością jedne z piękniejszych w rodzaju.
Wracamy do Panamerykany, którą kierujemy się do wioski rybackiej Cifuncho. Wprawdzie można się tam dostać przez góry, ale na pewno nie naszym autem. Zatrzymujemy się po drodze do Cifuncho, by zobaczyć, co rośnie na pobliskich wzgórzach. Gdzieniegdzie widzimy kolumny Copiapoa cinerea ale bardziej nas zainteresowały kępy

Copiapoa rupestris GM1172, na których są widoczne pozostałości po czerwonych kwiatach.
Nieco dalej znowu postój. Po lewej stronie drogi zauważamy grupę wyprostowanych Copiapoa cinerea GM1172.1. Niektóre egzemplarze mają dobre 70 cm wysokości, a jedna leżąca, która się przewróciła z powodu zagnicia podstawy, długości dobrego metra. Jeszcze wiele lat będzie tak leżała i kwitła, bo w tym suchym klimacie wszelkie procesy przebiegają niezwykle powoli.
Wracamy i kierujemy się drogą do Taltal, ale zatrzymujemy na pierwszych napotkanych, pobliskich wzgórzach po prawej. Tu też widzimy grupy poduszkowo rosnącej Copiapoa rupestris GM1172.2, lecz niestety też nie kwitną. Szybko zabieramy się ze stanowiska, bowiem wzdłuż drogi rozmieszczone są ostrzeżenia, że tereny te są terenami wojskowymi i wstęp na nie jest wzbroniony.
W pobliżu Taltal, gdy droga zaczyna się obniżać, po prawej stronie widzimy wielkie i rozgałęzione Copiapoa cinerea „ramosissima” GM1172.3. Wykonujemy kilka zdjęć, ale słońce jest już bardzo nisko i wszystkie rośliny są w cieniu. Musimy tu jeszcze wrócić w drodze powrotnej, kiedy będzie świeciło słońce.
Docieramy do położonego nad brzegiem oceanu hotelu i rezerwujemy pokoje na 2 dni, tyle bowiem postanawiamy w tej ciekawej okolicy buszować. Przed wejściem do hotelu wielkimi, różnobarwnymi kwiatami, kwitną kilkumetrowej wielkości krzaki Hibiscus oraz Plumeria. Kolację zjadamy w hotelowej restauracji, jak zwykle popijając doskonałym winem.

29.11.2008 sobota – Taltal, 76.806 km, hotel

Rano wyruszamy by zwiedzić jeden z najbardziej znanych kanionów Chile, Quebrada San Ramon. Kanion zaczyna się wyrobiskiem kopalni żwiru. Przekraczamy zapory i idziemy w głąb kanionu, który ostro wcina się w wysokie góry. Po jakichś 100 metrach ściany kanionu zbliżają się tak do siebie, że dalej ciężarówki wożące kruszywa już nie docierają – na szczęście dla natury i rosnących tam kaktusów.

  

Oprócz kaktusów zauważamy przyglądającą się nam z ciekawością Pójdźkę ziemną (Athene cunicularia) oraz jakiegoś tamtejszego padalca.

Już na początku kanionu zauważamy wciśnięte w szczeliny skał Horridocactus taltalensis ssp. paucicostata „hankeana” GM1173.

Również dostrzegamy bardzo zmienne w wyglądzie Copiapoa cinerea v. albispina GM1175.2. Idziemy stale, choć nieznacznie pod górę, przez dobre 1,5 – 2 godziny. Mijamy kilkakrotnie pokrywające dno kanionu „słoniska”, tj. miejsca, w których ziemia jest stale wilgotna i mocno zasolona. Porośnięte są one nietypową roślinnością. Niektóre z roślin wyglądają jak wysokie sitowie. Udaje nam się dostrzec także jakiegoś węża grubości ołówka i długości 30 cm. Coś w rodzaju padalca lub zaskrońca.

Dwukrotnie na skałach znajdujemy rudo ociernione Eriosyce rodentiophila GM1175.3.

Wreszcie docieramy do miejsca wyznaczonego GPS-em. Rzeczywiście na skałach po prawej stronie kanionu zauważamy bielejące w słońcu, włochate rośliny.

To Copiapoa krainziana GM1174, chyba najczęściej w kolekcjach spotykana i rzeczywiście piękna roślina. Stare egzemplarze są pozbawione od dołu włosowych cierni, i tylko czapki mają włochate. Zwykle są one rozkrzewione, dzięki czemu tworzą malownicze grupy. Większość roślin ciernie ma nie czysto białe, lecz przyczernione, niektóre całkiem ciemne, niemal czarne, ale część populacji jest biała, jak w kolekcjach. Te ciemne często niosą nazwę „scopulinaGM1175.6 , chociaż na wyróżnianie zupełnie nie zasługują. Dość długo wędrujemy po stromym zboczu, ale znajdujemy tylko jedną kwitnącą roślinę.

  

Gdzieniegdzie, między krainzianami widzimy żółte kule czerwono kwitnącej Copiapoa rubriflora GM1175. Wielu botaników uważa, że jest to forma Copiapoa rupestris, i zapewne tak faktycznie jest, chociaż optycznie te są zupełnie do nich niepodobne. Sporadycznie spotykamy też Euphorbia lactiflua "rubra" GM1175.5.

Darek, Maria i Roman podczas powrotu doliną Quebrada San Ramon.

Czas wracać, chociaż pozostalibyśmy tu dłużej. Po drodze, nieco niżej, na północnym zboczu zauważamy grupę większych roślin, więc tam obowiązkowo się wdrapujemy.

Są to Copiapoa haseltoniana „tenebrosa” GM1175.1 Niewątpliwie należą do grupy Copiapoa cinerea.

Jeszcze niżej, po przeciwnej stronie kanionu bieleją grupowo rosnące Copiapoa cinerea v. albispina GM1175.2. Przyglądamy się tym roślinom z zainteresowaniem, bowiem jedna od drugiej różnią się bardzo. Trudno znaleźć dwie podobne. Jedne mają krótkie ciernie, inne długie, jedne są rzadko ociernione, inne gęsto. W tym kanionie występuje kilka gatunków Copiapoa i w tym zamkniętym obszarze łatwo tworzą hybrydy. Dlatego obserwowane populacje są tak zmienne i niemal płynnie przechodzą jeden takson w drugi. Jest to tym prostsze, że tak Copiapoa tenebrosa jak i Copiapoa albispina oraz Copiapoa krainziana należą do tej samej grupy Copiapoa cinerea.
Po pobycie i wyjściu z kanionu, co zabrało nam w sumie 5 godzin czasu, jest wczesne popołudnie, więc jedziemy wzdłuż wybrzeża na północ.

  

Zatrzymujemy się w Caleta Banduritas, gdzie widzimy wielkie rośliny Copiapoa gigantea GM1176,

ale także wrośnięte w skały Horridocactus taltalensis ssp. paucicostata GM1177

W dalszej drodze zatrzymujemy się przed osadą Paposo. Tutejsze populacje Copiapoa są może nieco drobniejsze od poprzednich, i noszą miano Copiapoa haseltoniana GM1178. Osobiście uważam, że jest to jeden gatunek z Copiapoa gigantea, przy czym nazwę gigantea należy uznać za synonim. Występują tu także Copiapoa cinerascens GM1178.1.
W Paposo pełną parą trwają prace przy nowej nawierzchni drogi, wspinającej się stąd dobre pół kilometra zakosami w górę, po stromym zboczu pasma gór przybrzeżnych.
Za Paposo zatrzymujemy się znowu. Tutaj oprócz Copiapoa haseltoniana GM1179.1 widzimy Horridocactus taltalensis ssp. paucicostata GM1179.
Dalej wszędzie widzimy kępy gęsto rosnącej Copiapoa haseltoniana, chociaż miejscami nie ma żadnej. Widzimy całe pola wymyte przez gwałtownie spływającą wodę, pozbawione jakiejkolwiek roślinności, a kończące się głębokimi, niekiedy sięgającymi 10 metrów, jarami. Kilkakrotnie te jary przegradzały drogę, którą wydłużano o konieczne objazdy, gdyż jest to tańszy sposób, niż zasypywanie tych jarów. Musiało w tych górach niedawno nastąpić prawdziwe oberwanie chmur.
Mijamy składającą się z 2 domków osadę El Medano i przecinamy grupę skał, gdzie już z auta dostrzegam pięknie kwitnącą roślinę. Niemal w biegu wyskakuję z auta i nie czekam na pozostałych, którzy dopiero za skałami, w miejscu umożliwiającym parkowanie, wychodzą na stanowisko.

Ja już fotografuję ze wszystkich stron Horridocactus taltalensis ssp. paucicostata „viridis” GM1180. Znajduję jeszcze kilka roślin kwitnących. Copiapoa haseltoniana GM1180.1 jest tu także. Gdzieniegdzie widać rozety jakiejś Dyckia sp. GM1180.2. Kwitną też Senna arnottiana GM1180.3, Polyachyrus sp. GM1180.5, Alstroemeria violacea GM1180.6

i Nolana elegans GM1180.4, .
Wracamy do Taltal, lecz kolację zamierzamy zjeść nie w hotelu, ale na plaży przed osadą, na której zainstalowane są stoły i ławy do siedzenia. Niezbyt jest tu czysto, nie ma gdzie umyć rąk, ale nam to nie przeszkadza. Skończył się nam także „Tres Palos”, tylko trochę wina jest do popicia. Po kolacji wracamy już spokojnie do hotelu.


30.11.2008 niedziela Taltal. 76.952 km, hotel

Noc miałem nieprzespaną. Te brudne ręce, brudny stół i brak porządnego alkoholu, oraz porządnej papryki zrobiły swoje. Wielokrotnie się zrywam, by zdążyć na czas. Dobrze, że mamy osobne pokoje. Łykam nad ranem jakieś proszki na wstrzymanie, bo przed nami długa droga do San Pedro de Atacama. Proszki swoje robią, lecz jestem zupełnie bez sił. Jedziemy znów, tym razem bez zatrzymywania do Paposo, by po zboczu wspiąć się na wyżynę. Gdy już jesteśmy za krawędzią wzniesienia, zatrzymujemy się na małym placyku po lewej stronie. Przed nami cały las Eulychnia iquiquensis GM1181.4. W naturze są to jedne z najbrzydszych kaktusów, tylko wierzchołki wyglądają porządnie. Cała reszta jest bez cierni, ze skorkowaciałą, odłupującą się brązową skórką.

Między nimi biało kwitną cebulowe Oziroe arida GM1181.5,

  

różowo kwitną Rhodophiala advena GM1181.1,                               fioletowo Alstroemeria violacea GM1181.3.

 

Spotykamy przepięknie ociernione, tworzące niewielkie grupki, kwitnące Copiapoa humilis v. montana GM1181.

Jeszcze bliżej krawędzi płaskowyżu znajdujemy całą plejadę różnych roślin: Balbisia peduncularis GM1181.2, Senna arnottiana GM1181.8, Cleome chilensis GM1181.9, Euphorbia lactiflua GM1181.7,

Nicotiana solaniflolia GM1181.10

oraz z kaktusów Horridocactus taltalensis ssp. paucicostata GM1181.6 znacznie większe niż na dole, nad oceanem. 

Droga, która na mapie wygląda na gorszą kategorię, okazuje się nowo utworzoną asfaltową. Rychło docieramy do wielkiego miasta Antofagasta. Nie omijamy go, ale jedziemy niespodziewanie bardzo ruchliwymi ulicami przez całe miasto, wzdłuż wybrzeża, by na północnym krańcu skręcić ku utworzonej tu przez naturę wielkiej zatoce. Naszym celem jest wybrane przez moją żonę z przewodnika miejsce zwane La Portada. Zatrzymujemy się na parkingu, którym kończy się droga. dalej jest już tylko ocean.   

  

Wybrzeże, ja z żoną i La Portada.

Podchodzimy do skraju wybrzeża i widzimy, że 100 metrów pod nami znajduje się właściwa plaża, wściekle atakowana przez docierające do niej bałwany spienionej wody. Na plażę schodzą strome i kręte stopnie schodów, umocowanych do stalowej konstrukcji. Nagle urywający się brzeg lądu zbudowany jest z malowniczo ułożonych warstw piaskowca. W odległości może 150 metrów od brzegu wystaje z wody wielka skała w kształcie bramy, przez którą przeciskają się fale – stąd hiszpańska nazwa La Portada. Plaża jest piaszczysta, lecz z wody przy brzegu sterczą ciemne skały, o które z hukiem rozbijają się nadchodzące fale, pokrywając wszystko w pobliżu obfitą białą pianą. Jest do miejsce, do którego licznie przybywają turyści, by wykonać sobie fotografię z żółtawą skalną bramą, niebieskozielonymi wodami oceanu i białymi, spienionymi falami, strzelającymi wysoko w niebo, w tle.

Niespodziewanie zauważamy leżące na plaży wysuszone mumie roślin, w których rozpoznajemy te kilka lat temu spłukane z wybrzeża w okolicy Papudo, wielkie grupy Copiapoa haseltoniana, które po długim pobycie w wodach oceanu a następnie poddane długotrwałemu suszeniu na słońcu, skurczyły się do wielkości nieprzekraczającej 30 cm średnicy. Każda główka, normalnie o średnicy 15 cm, teraz ma tylko może 3 cm. Wspinamy się z powrotem po schodach i ruszamy w dalszą drogę. W tym celu musimy wrócić do miasta i dopiero teraz obrać właściwy, północno-wschodni kierunek.

Za miastem rozpościera się prawdziwa, niczym nieograniczona pustynia Atacama. Zatrzymujemy się na chwilę przy wielkim głazie z wmurowaną tabliczką – to znak, że jesteśmy dokładnie na Zwrotniku Koziorożca.
Mijamy gdzieniegdzie samotne ruiny domów otoczonych ogrodzeniem z kikutami uschniętych drzew. Gdy zabrakło gospodarza, czyli również wody, usycha wszystko, co zostało wcześniej posadzone, choćby to było stuletnie drzewo. Ale nie tylko te samotne domy straszą.

Mijamy również kilka miast – widm. Niegdyś, jeszcze na początku XX wieku, były to kwitnące życiem miasta – fabryki – kopalnie. Jak wiadomo, właśnie Atacama jest miejscem, gdzie bardzo licznie występuje saletra – w tamtych czasach główny składnik prochu strzelniczego. Cała zbrojąca się Europa sprowadzała ten surowiec właśnie z Chile, więc rozwój tych miejsc był nieunikniony. W momencie odkrycia, opatentowania i wprowadzenia do produkcji na wielką skalę taniej syntezy chemicznej saletry, skończył się boom, kopalnie zostały zamknięte a z miast wyprowadzili się wszyscy żywi. Zwiedzamy jedno z takich miast – Pampa Union.

Pozostały tylko mury, oraz wielkie cmentarze, na których oprócz licznych mogił stoją kapliczki, w których umieszczono trumny z nieboszczykami. Wiele z tych trumien jest otwartych, a zmumifikowane warunkami atmosferycznymi zwłoki, można zobaczyć jeszcze dzisiaj. Bowiem na pustyni brak jest zwierząt, które mogłyby uszkodzić takie mumie, a absolutnie suche, gorące powietrze, konserwuje je doskonale.
Nagrobki mogił ujawniają nazwiska wielu nacji, które w tym okresie emigrowały w poszukiwaniu pracy. Oprócz nazwisk typowo hiszpańskich i tubylczych, są nazwiska niemieckie, słoweńskie, rumuńskie i włoskie.
Co kilka – kilkanaście kilometrów obserwujemy ślady działalności ludzkiej, naznaczonej wielkimi spustoszeniami w tym niesamowitym krajobrazie. Tylko kilka kopalń funkcjonuje po dziś dzień. Całe terytorium Chile, a właściwie to, co spoczywa w ziemi, to poszukiwane na całym świecie minerały, tutaj skoncentrowane, łatwe do wydobycia i tanie w procesie przetwórstwa i produkcji. Jest to wprawdzie bogactwo narodowe tego kraju, ale jednocześnie prowadzi do destrukcji środowiska naturalnego i piękna krajobrazu. Prawdą jest jednak i to, że często usypane hałdy kruszywa pozostające po wydobyciu minerałów, niczym nie różnią się od tych naturalnych – może tylko regularnymi kształtami.
Mijamy wielkie miasto Calama pośrodku pustyni, również związane z działającą do dzisiaj, choć częściowo zachowaną jako muzeum, najgłębszą odkrywkową kopalnią miedzi na świecie o nazwie Chuquicamata. Przez całą drogę od Antofagasty do Calama towarzyszą nam ciągnące się wzdłuż drogi, stalowe rurociągi o średnicy ponad pół metra. Również w dalszej drodze do San Pedro de Atacama je widzimy. Okazuje się, że zostały spięte rurociągami wysokie Andy z wybrzeżem, by woda mogła być dostarczana do centrum pustyni tak z gór, jak i ze stacji odsalania znad oceanu. Powoli droga wspina się na ponad 3000 metrów, i tu zaczynamy widywać, jeszcze sporadycznie, wybrzuszone i pokryte grubą warstwą brudnego piasku, kępy Maihueniopsis.

Docieramy do leżącej na pustyni oazy San Pedro de Atacama i wynajmujemy dwa oddzielne pokoje w okazałym, parterowym, segmentowym hoteliku. Ja tego wieczora, wyczerpany chorobą, już nie wybrałem się na zwiedzanie miasta, pozostawiając to zadanie na dzień następny.


01.12.2008 poniedziałek – San Pedro de Atacama. 77.603 km, hotel

Rano wyjeżdżamy na południe, w kierunku największego chilijskiego salaru – czyli obniżenia, w którym w czasie sporadycznych w tych stronach deszczów, spływające z gór wody zasobne w minerały, po odparowaniu tworzą pokłady soli mineralnych – Salar de Atacama. Od San Pedro de Atacama do oddalonej o kilka kilometrów wioski Toconao, po obu stronach drogi, ciągnie się pas zielonej roślinności. To jednak jest najprawdziwsza oaza na pustyni. Gdy mijamy Toconao, zaczyna się już tylko piasek, ale na horyzoncie w kierunku, do którego zmierzamy, bieleje pasmo podobnej do śniegu solnej laguny. To właśnie rezerwat przyrody zdominowany przez flamingi. Zostawiamy auto na parkingu rezerwatu, kupujemy bilety wstępu i wkraczamy na wąską ścieżkę prowadzącą przez lagunę. Salar wypełniony jest zmieszaną z piaskiem, brązowawą wilgotną solą, która wysychając tworzy nieregularnie ukształtowane i chropowate, ostre w kontakcie ze skórą, bryły i pecyny różnej wielkości.

Roman, Maria i Darek na ścieżce przez Salar de Atacama.

Wygląda to tak, jakby ktoś celowo narzucił w tym miejscu kamienie z pumeksu pochodzenia wulkanicznego. Na to podłoże nie da się wejść, by się nie przewrócić, co oczywiście grozi pokaleczeniem. Jednak wykonane ścieżki mają powierzchnię gładką. W kilku miejscach, w tej płaskiej ścieżce wykonane zostały otwory, w których już na głębokości 5 cm zobaczyć możemy wodę, pomimo, że cała otaczająca powierzchnia jest zupełnie sucha, tak jak i powietrze, którym oddychamy. Dochodzimy do małego i płytkiego oczka wodnego, przy którym wygrzewają się w słońcu niewielkie barwne jaszczurki Liolaemus nigriceps oraz nieco mniej barwne

Liolaemus fabiani. One tu polują na maleńkie muszki unoszące się tuż nad powierzchnią słonej wody. Przy tym jaszczurki wcale nie boją się ludzi, i można się do nich zbliżyć na mniej niż 1 metr. Te słone wody zamieszkiwane są jeszcze przez niewielkie, bo osiągające 1 cm wielkości, nieco podobne do krewetek skorupiaki Artemia franciscana, które znalazły doskonałe warunki do rozmnażania. Odpowiadają im panujące tu wysokie temperatury, brak tlenu i znaczne zasolenie wody. Żywią się obecnymi mikroorganizmami i zielonymi algami Surirella. By przeżyć, muszą pozostawać w stałym ruchu. Mnożą się w sposób uzależniony przez aktualnie panujące warunki, tzn. albo larwy wypuszczane są wprost do wody, albo, gdy zaczyna się długotrwała susza, składane są cysty, które zaczynają właściwe życie i rozwój, gdy znowu pojawi się woda. Te skorupiaki są pożywieniem dla migrujących ptaków, dlatego występują na tych słonych terenach liczne populacje ptaków, w tym głównie flamingi. Widzimy dwa gatunki flamingów: biało – różowo upierzony, mniej liczny Phoenicopterus chilensis,

oraz liczniejszy, biało-różowo-czarny Phoenicopterus andinus.

Przelotnie pojawia się tu czasami Phoenicopterus jamesi o czerwonych nogach, ale my go nie widzimy.

  

Niemal wszystkie flamingi chodzą parami, przy czym wygląda to komicznie, bo oba ptaki zachowują się identycznie. Jak jeden podnosi nogę lub dziób, to drugi zachowuje się jak cień. Kilka ptaków samotników było zwykle hałaśliwie przeganianych, gdy wkroczyły w pobliże jakiejś pary. Mniej widoczne są mniejsze ptaki z gatunku Calidris balirdii z rodziny bekasowatych. Brodząc w płytkich wodach razem ze swoim, podobnym do szarej piłeczki tenisowej potomstwem, uganiają się za pożywieniem. Mimo wielkiej, otwartej przestrzeni, przy braku jakiegokolwiek podmuchu powietrza, słońce mocno daje się we znaki. Opuszczamy wiec tę dziwną krainę i kierujemy się ku widocznym po przeciwnej stronie doliny, przedgórzom And.

Im wyżej jedziemy, tym więcej pojawia się podobnych do półkuli kopców Maihueniopsis colorea GM1182. Tylko niektóre otwierają przy podstawie swoje żółto cieliste kwiaty.

Wracamy do Toconao. Przy wjeździe witają nas posadzone w ogródkach wysokie Trichocereus atacamensis i znacznie mniejsze Oreocereus variicolor.

Zatrzymujemy się przy placu centralnym, przy którym skupia się cały handel pamiątkami.

  

Pierwsze, co nam się rzuciło w oczy, to stojąca z jednej strony placu, wysoka wieża dzwonnicza pobliskiego kościółka, której drzwi wykonane zostały z drewna pochodzącego z Trichocereus atacamensis.

Również kościółek wykonany został w podobnym stylu.

Obok kościółka zwracają jednak uwagę, wiszące na ścianach sklepiku, kolorowe wyroby z wełny lamy i wigonia (Vicunia), z typowymi dla tego regionu motywami zwierzęcymi. Zapominając o bożym świecie, zanurzamy się w te wyroby, nie szczędząc pieniędzy na zakupy. Mamy już zapakowane wyroby z drewna kaktusowego, którego do Unii Europejskiej wwozić nie wolno (CITES), ciepłe i barwne ubranka dla wnuków, makatki, powłoki na jaśki, instrumenty, na których od biedy można grać (jeśli się potrafi) itp.

Po zakupach wracamy do San Pedro, by zwiedzić centrum zakupowe.

  

Tu też zostawiamy nieco pieniędzy na ozdoby. Ja odwiedzam jedyną w okolicy pocztę, na której kupuję znaczek pocztowy, by wysłać widokówkę. Przede mną zakupy robią jacyś Niemcy, którzy kupują interesujące ich znaczki całymi arkuszami.

Teraz jedziemy w kierunku północno-zachodnim, gdzie mają się znajdować ruiny prekolumbijskiej warowni Indian Pukara de Quitor.

Ja, Maria i Roman w ruinach warowni Pukara de Quitor.

Miejsce to było punktem węzłowym na trasie ocean – altiplano, w którym stykały się kultury Indian rejonu pustyni Atacama i Inków. Hiszpanie jakiś czas nie mogli zdobyć tej ulokowanej na stromej górze warowni o kamiennych murach, lecz w końcu im się to udało. Jakiś czas panował sojusz między Indianami a konkwistadorami, jednak Indianie postanowili być panami a nie niewolnikami. Rewolta się nie powiodła, za co Hiszpanie wycięli wszystkich mieszkańców. Od tego czasu warownia ta nosiła nazwę „wioska głów”. Obecnie wstęp na teren warowni jest oczywiście płatny. Dzisiaj pozostały powoli odbudowywane ruiny kamiennych domów i ogrodzeń. Z wysokości twierdzy roztacza się wspaniały widok na całą okolicę, obramowaną wysokimi górami z dominującym, najwyższym stale czynnym wulkanem Licancabur.

Po obiedzie jedziemy zwiedzić fantastycznie wyrzeźbione kaniony Kordyliera del Sal. Jest na co popatrzeć. Gdy słońce zniża się do horyzontu, my udajemy się do malowniczej i stanowiącej wielką atrakcję turystyczną, doliny Valle de Luna (Księżycowa Dolina). Oczywiście, przy wjeździe do atrakcji turystycznej, trzeba zapłacić. Skalne ostańce urzekają swoim wyglądem.

Niektóre mają swoją nazwę, np. „Trzy Marie”. W wielu miejscach w skały podłoża wtopione są przezroczyste tafle krystalicznej soli.

O tej porze dnia dolina jest pełna turystów, gdyż główny spektakl barwny odbywa się o godzinie 20,oo, gdy słońce zapada za góry.

Rozpala wówczas do czerwoności widoczne Andy z wulkanem Licancabur w tle.

  

Wszyscy turyści udają się na pokaz na wzniesienie, którego jedno zbocze usypane jest z pokrytego falami szarego, a w promieniach zachodzącego słońca czerwonego, sypkiego piasku. Wzniesienie szybko zapełnia się tłumem kilkuset osób, które przybyły tu autokarami i mikrobusami. Po zachodzie ta fala szybko przemieszcza się z powrotem do środków lokomocji, by wrócić do San Pedro. My uczyniliśmy to samo.

Po zachodzie słońca ulice miasteczka zapełniają się przechodniami, ale też artystami grającymi i śpiewającymi. Przy jednym z takich zespołów postanowiliśmy zjeść kolację w przylegającej restauracji. Niestety w piwnicach, gdzie ulokowano stoły, nie było już słychać zespołu zagłuszanego przez muzykę wypełniającą sale restauracyjne. Każdy z nas zamówił inne danie. Gdy je otrzymaliśmy, nie mogliśmy wyjść z podziwu nad kunsztem podania swoich wyrobów. Kucharzami w tej restauracji byli hindusi, więc wszystko przyprawione i ozdobione zostało zgodnie z ich wizją.

Ja zamówiłem łososia (tutaj nie jest traktowany jako ryba) z rusztu z warzywami. To, co otrzymałem, było ślicznie ozdobione, ale na pozór nie do zjedzenia przez Europejczyka. Otóż łosoś z rusztu ułożony był na makaronie polanym sosem czekoladowym. Do tego były różne warzywa. Jednak smak takiego niespodziewanego zestawienia był fantastyczny, a gotowane i podsmażone warzywa tak doprawione, że śmiało mogę powiedzieć – nigdy w życiu nie smakowało mi nic tak bardzo. Wyszliśmy z restauracji bardzo zadowoleni.

  

Tego dnia nad pustynią Atacama bardzo jasno świecił Księżyc wraz z niezwykle blisko położonymi dwoma planetami, Marsem i Wenus. Nigdy jeszcze nie widziałem tak blisko skupionych wielkich i jasnych, choć znanych od zawsze, obiektów na nocnym firmamencie.


02.12.2008 wtorek – San Pedro de Atacama. 77.701 km, hotel

Ten dzień poświęciliśmy na dotarcie do gejzerów El Tatio oraz na jak najdalszą drogę powrotną. Do gejzerów, które oddalone są o ponad 90 km, wszyscy wyruszają o godzinie czwartej rano, gdyż o świcie, gdy powietrze jest zmrożone, tryskająca z fumaroli para wzbija się na wysokość 10 metrów, więc wygląda to niezwykle atrakcyjnie. To są oczywiście plusy wyjazdu, jednak poważnymi minusami jest tłok turystów, nie wspominając o konieczności wczesnego wstawania. Gdy podążaliśmy coraz wyżej wspinającą się, dość kiepską trasą, mijały nas powracające busy.

Pierwszy postój uczyniliśmy, gdy nad nami pojawiły się majestatyczne kolumny Trichocereus atacamensis GM1183.1. Nieco dalej zobaczyliśmy czerwonobrązowe, grube kolumny Soehrensia uebelmanniana GM1183, co również spowodowało krótki postój.

Nasze auto wciąż osiągało coraz wyższy pułap nad poziom morza. Pojawiły się liczne kępy Maihueniopsis colorea GM1183.5, które podświetlone promieniami wschodzącego słońca rozświetlały stoki wzgórz żółtymi i czerwonymi plamami. Kiedyś widziałem podobne zdjęcie i byłem przekonany, że zostało ono zmanipulowane przez artystę w programie typu Photoshop. Okazało się, że tym artystą jest po prostu natura, której żaden program nie jest do szczęścia (i na szczęście) potrzebny. Gdy osiągnęliśmy pułap około 4000 mnpm, teren stał się bardziej pustynny.

Żółta ziemia porośnięta była skąpo dziwnymi kępami trawy Cortaderia speciosa GM1183.2

a niewysokie skały porastały zielone, ale twarde dywany Azorella compacta GM1183.3. Na niemal gładkiej powierzchni tych zielonych roślin zauważyć można było krople żywicy. Te, już zasuszone krople zbierane są przez tubylców, by przy świętach dodawać je do płomienia świeczki. Zapach żywiczny, który unosi się podczas procesu palenia, nadaje świętom jeszcze bardziej świątecznego charakteru. Pustą ziemię z kolei porastały wyglądające jak niewielkie porosty, rzadkie kobierce żółtawo zielonkawej Azorella diapensoides GM1183.4. Jedziemy wyżyną typu „altiplano”, sięgającą podnóża licznych w tej części Andów stożków wulkanicznych.

Po drodze udaje nam się zobaczyć pojedyncze osobniki wigoni, a także, co nas bardzo ucieszyło,

bardzo płochliwego ptaka – strusia nandu Pterocuemia pneuata. Na tym pustym, niczym nie porośniętym terenie, żywi się on drobnymi zwierzętami np. jaszczurkami i dużymi owadami. W pewnym miejscu, w obniżeniu terenu zalśniła woda i pas zieleni. Gdy dotarliśmy do niej, jej brzegi pokrywała tafla lodu, ale środek był wolny, za to na wodzie uwijało się mnóstwo ptaków, i to różnych gatunków. Były to migrujące kaczki Anas georgica – Rożeniec żółtodzioby, Anas puna – Srebrzanka andyjska,

lecz najliczniejsze były wychowujące swoje młode, krzykliwe Fulica armillata – Łyska żółtodzioba. Ledwie opuściliśmy tę prawdziwą oazę na pustyni, a drogę przed nami przebiegło całe stado licznych wigoni. Przed nami jednak wznosił się wulkan, z którego zboczy sączyły się obłoki pary, jak z rozpalonych ognisk dymy. Zbliżaliśmy się do gejzerów El Tatio. Są to jedne z największych skupisk gejzerów najwyżej położonych na świecie. Wstęp na teren oczywiście od kilku lat jest już płatny. Cały teren był jednak wolny od turystów, a tego właśnie chcieliśmy.

  

W spokoju mogliśmy obserwować gotującą się i tryskającą do góry wodę.

Ta woda ma temperaturę 85 oC, ale z powodu wysokości, a więc i ciśnienia otaczającego powietrza, woda o tej temperaturze wrze, jakby była gotowana. Cały teren położony jest na wysokości 4360 mnpm. Oddycha się tu całkiem normalnie, pod warunkiem, że nie musimy się szybko poruszać ani pracować. Kilka szybszych kroków powoduje jednak uczucie osłabienia. Dość szybko się jednak aklimatyzujemy. Woda wypływająca z jednego maleńkiego gejzera, skierowana została do specjalnie wykopanego basenu, do którego zamontowana została też drabinka, by umożliwić kąpiel chętnym. Wiedzieliśmy o tym i dlatego uzbrojeni w kostiumy kąpielowe wyruszyliśmy tak późno, by w kąpieli nie przeszkadzały nam tłumy ciekawskich turystów.

Dość długo pławiliśmy się w tej ciepłej wodzie, choć powietrze miało temperaturę zaledwie kilka stopni powyżej zera. Gdy wreszcie zdecydowaliśmy się na wyjście, słońce już było dość wysoko i nieźle grzało, ale wiatr był lodowaty. Ja zdążyłem się wytrzeć tylko od góry, i musiałem osłonić małżonkę ręcznikiem, by się mogła przebrać. Przez ten krótki czas, ten lodowaty, ale absolutnie suchy wiatr, wysuszył mi nogi, tak, że nie musiałem się już wycierać, tylko szybko przebrać w suche stroje. 

W otoczeniu El Tatio między żółtymi kępami trawy Cortaderia speciosa złociły się kopce niezwykle gęsto ociernionej Cumulopuntia boliviana ssp. ignescens GM1183.6. Doprawdy piękny widok.

Zjedliśmy jakiś krótki posiłek i ruszyliśmy w dalszą, wiodącą już w dół, drogę wiodącą na zachód, w kierunku miejscowości Caspaña. W kilku miejscach zatrzymywały nas grupy Maihueniopsis colorea GM1184.1, Maihueniopsis glomerata GM1184.2

a także liczne i osiągające wielkie rozmiary Soehrensia uebelmanniana GM1184. Jedna nawet kwitła i oblepiona była dojrzałymi, nadgryzionymi przez zwierzęta owocami.
W pewnym miejscu, na samotnie sterczącej na niewysokim wzgórzu skale, między wysokimi Trichocereus atacamensis GM1185.1

zauważyliśmy bielejące, osiągające może metr wysokości Oreocereus variicolor GM1185. Kwitły czerwonymi, mocno kontrastującymi z błękitem nieba, trąbkowymi kwiatami. Znaleźliśmy też jeden owoc, którego nasionami się sprawiedliwie podzieliliśmy. 
Ten dzień był bardzo udany, choć czekała nas teraz długa droga powrotna na południe.

  

Minęliśmy miasto Calama ozdobione modernistycznymi, wielkimi rzeźbami na mijanych rondach i skrzyżowaniach.

Zostawiliśmy za sobą także miasto Antofagasta i po pewnym czasie zobaczyliśmy wystającą z piasku, wielką betonową dłoń. Ten niezwykły, mierzący 10 metrów wysokości monument nosi nazwę Mano del Desierto, czyli „Dłoń pustyni”.
Z niosącej nas szybko Panamerykany skręciliśmy w kierunku oceanu na wysokości Paposo. Początkowo nieźle wyglądająca droga, szybko stała się naszym utrapieniem. Coraz liczniejsze dziury w drodze wypełnione były nie tyle piaskiem, co pyłem. Odkąd z Paposo do Antofagasty wykonano nową drogę, o tę mało używaną nikt już nie dbał. Każdy wjazd w taką niewidoczną dziurę, wyrywał z ziemi wielką chmurę pyłu, przez którą nic nie było widać. Co gorsza, pył ten wdzierał się do kabiny auta wszelkimi nieszczelnościami, o których dopiero teraz się dowiedzieliśmy. Na nic zdało się zamykanie okien. Było jeszcze gorzej, bo nie było czym oddychać. Piasek zgrzytał między zębami i szyby od wewnątrz pokrywały się nieprzejrzystą warstwą. Lepiej było całkowicie otworzyć okna, by przeciąg wyciągał te tumany na zewnątrz. Jechaliśmy przez to coraz wolniej, i już wiedzieliśmy, że za dnia nie dojedziemy do oceanu. Modliliśmy się tylko, żeby któraś dziura nie zatrzymała nas na dobre, bo skoro droga jest nie używana, to nie wiadomo ile dni by trwało, by nas ktoś zauważył. Gdy słońce już zapadło, dotarliśmy do brzegu oceanu i rozbiliśmy po ciemku obozowisko w miejscu zwanym Caleta Banduritas. Tego dnia pokonaliśmy 760 km dróg, przy czym ostatnie 80 zabrało wiele nerwów i czasu.


03.12.2008 środa – Caleta Banduritas. 78.460 km, namioty

Rano postanowiliśmy umyć auto z grubej, tłustej i doskonale się trzymającej warstwy kurzu.

Bliskość wody w oceanie nam to umożliwiała. Dno oceanu w tym miejscu pokryte było skałami, powoli schodzącymi pod powierzchnie wody.

  

Na powierzchni tych skał toczyło się bujne podwodne życie.

Pełno tu było barwnych ukwiałów, rozgwiazd, krabów, rybek, małż, ślimaków, krewetek, tak, że wyglądało to na wielkie akwarium, w którym ktoś umieścił wszystko obok siebie.

  

To ten zimny Prąd Humboldta niosący plankton od Antarktydy umożliwia tak bogate życie. Wyjęta z bagażu plastikowa butelka z resztką wody, zakręcona wysoko nad El Tatio, tutaj nad oceanem była zupełnie niewiarygodnie pognieciona panującym ciśnieniem powietrza.
Na skałach kwitły Horridocactus taltalensis v. paucicostata GM1185.2 a plaża ozdobiona była wielkimi,

  

kępiasto rosnącymi Copiapoa gigantea GM1185.4                       i rozrzuconymi Eulychnia iquiquensis GM1185.3.

Za Taltal znów zatrzymaliśmy się na stanowisku Copiapoa cinerea „ramosissima”  by znów zrobić zdjęcia, tym razem w słońcu. Zboczyliśmy jeszcze z naszej trasy, by spróbować szczęścia i znaleźć tajemniczą Thelocephala occulta GM1187. Długo włóczyłem się po skalnych zboczach, ale znalazłem tylko populację Copiapoa cinerea GM1186, wśród których rosły nieliczne Copiapoa rupestris „Aphanes” GM1187.1. Darek dzisiaj był osłabiony chorobą pokarmową, która i jego dopadła, więc strawił czas przy aucie.

Panamerykana poniosła nas znów przez malownicze góry do Chañaral, którą minęliśmy, zatrzymując się dopiero przy znanym nam już miejscu Punta Flamenco, by zebrać poprzednio pozostawione przez nas niedojrzałe owoce. Niektórych już nie znaleźliśmy, bowiem nawet lekki podmuch wiatru, bardzo łatwo, gdy są dojrzałe, odrywa je od roślin.
Zatrzymaliśmy się też przy Peña Blanca, gdzie niemal bezskutecznie poszukiwaliśmy liczną wg zapewnień Romana, ale zupełnie niewidoczna populację Thelocephala kraussi GM1187.3. Szurając butami i zdzierając wierzchnią warstwę rozkruszonej ziemi, udało mi się wprawdzie ściąć wierzchołki dwóch roślin, co oznaczało, że dalsze poszukiwania są bezcelowe. Przy takiej suszy rośliny wciągają się pod powierzchnię ziemi, gdzie czekają na deszcz. Wracając udało mi się jednak znaleźć jedną rozkrzewioną roślinę w miejscu skalistym, które uniemożliwiało roślinie wciągnięcie się pod powierzchnię. Płaską powierzchnię laguny zdobiły tylko miniaturowe Copiapoa calderana GM1187.4.
W pobliżu Balneario Ramada znaleźliśmy znane nam już Horridocactus taltalensis v. pygmaea GM1188.

Na nocleg dotarliśmy do znanego nam ośrodka Bahia Inglesa położonego blisko miasta Caldera. Tym razem zarządzający ośrodkiem nie chciał nas wpuścić, bo za dwa tygodnie jest jakaś impreza, a on musiałby po nas posprzątać. W końcu dał się uprosić, ale obiecaliśmy, że skoro świt się wyniesiemy. Widać, że socjalizm dobrze sobie radzi w tej odległej krainie. Nikomu nie zależy na zarabianiu pieniędzy, tylko na tym, by się nie narobić. Psy oczywiście znów nam towarzyszyły radośnie, wiedząc, że zawsze coś im się przy kolacji dostanie do pyska.


04.12.2008 czwartek – Bahia Inglesa. 78.768 km, cabaña

Dalszą podróż powrotną postanowiliśmy urozmaicić przeglądem nowych dla Romana stanowisk. W tym celu opuściliśmy Panamerykanę między miastami Caldera i Copiapo, kierując się na południowy zachód do obranej przeze mnie jako cel podróży, nadmorskiej osady Baranquillas. Jechaliśmy dość płaską pustynną okolicą, w której miały rosnąć Euphorbia copiapina posiadające wielki podziemny kaudex. Niestety, przy tak wielkiej i długo trwającej suszy, na powierzchni ziemi nie pozostały nawet pozostałości po zaschniętych pędach nadziemnych, więc wszelkie poszukiwania nie miały żadnych szans powodzenia. W pewnym miejscu ta piaskowa pustynia została przerwana przez niewysokie wzgórza o skalistym wierzchołku. Tu pojawiły się kaktusy Eulychnia breviflora,

  

ale też znaleźliśmy dla nas nowe Horridocactus confinis GM1189 kwitnący dość obficie dużymi, biało czerwonymi kwiatami

oraz niewielkie populacje Copiapoa megarhiza „Borealis” GM1189.1.
Dotarliśmy aż do leżących blisko oceanu skał przybrzeżnych, na których również wspaniale kwitła populacja Horridocactus confinis GM1190. W oddali, nad samym oceanem rozłożyło się obozowisko domków kampingowych Baranquillas.

Wróciliśmy do Panamerykany i pomknęliśmy w kierunku Carrizal Bajo, zatrzymując się na poboczu za Copiapo, gdzie czerwienił się kobierzec kwitnących Cistante grandiflora GM1190.3 i Argylia radiata GM1190.2.

Aby zjeść jakiś posiłek, zjechaliśmy na jakąś mało używaną drogę, wiodącą z okolicy Canto del Agua, przez góry do Totoral. Wypatrzyliśmy samotny płaski kamień, mogący posłużyć jako stół, więc to miejsce nadawało się na postój. Nim wszyscy wypakowali się na ten stół, ja już byłem przy pobliskim zboczu,

   gdzie wypatrzyłem kwitnący Horridocactus crispa v. carrizalensis GM1191.

Obok zauważyłem kilka roślinek Thelocephala aerocarpa GM1193 z owocami pełnymi dojrzałych nasion. Mimo długiej penetracji całego zbocza góry, aż po wierzchołek, nie udało nam się znaleźć ani jednej rośliny więcej. Były tu tylko wspaniałe Copiapoa echinoides GM1192. 
Podjechaliśmy jeszcze do następnego skalistego wzgórza, ale poza Copiapoa echinoides i Horridocactus crispa v. carrizalensis GM1193.1 nie znaleźliśmy nic.
Wróciliśmy do głównej drogi prowadzącej do Carrizal Bajo, ale zatrzymaliśmy się przy skalistym, czerwonobrązowym wzgórzu, skąpo porośniętym wysokimi eulychniami. W tych zwietrzałych skałach można znaleźć liczną populację Thelocephala aerocarpa oraz Horridocactus crispa v. carrizalensis GM1195 i Copiapoa echinoides GM1195.1.
Dotarliśmy w pobliże oceanu w miejsce zwane Punta Los Pozos i zatrzymaliśmy się przy wielkim skupisku Copiapoa dealbata GM1195.2, które są ozdobą tych terenów.

Nieco dalej zatrzymaliśmy się na zorganizowanym placu kampingowym, na terenie parku narodowego Parque National Llanos de Challe w Carrizal Bajo. Tuż przy miejscach biwakowych rosły Copiapoa dealbata, Eulychnia breviflora GM1195.3 , Alstroemeria werdermannii GM1195.4 i Rhodophiala

oraz Baccharis macraei GM1195.5.

Gdy słońce zaczęło chować się za horyzont, my ulokowaliśmy się na wielkich przybrzeżnych skałach, by uwiecznić ten moment na fotografiach. 

05.12.2008 piątek – Carrizal Bajo. 79.107 km, cabaña

Rano, wychodząc z namiotu, natknęliśmy się na niespiesznie spacerującego przed jego wejściem, wielkiego,

  

bo osiągającego ponad 10 cm wielkości, jasnożółtego skorpiona z rodzaju Brachytosternus. Gdy go już sfotografowaliśmy, Darek sobie tylko znaną metodą chwycił go w rękę i wyniósł w zarośla, by nam przypadkiem (a my jemu) nie wyrządził krzywdy. Wracając do Santiago, obraliśmy drogę położoną kilkaset metrów w głąb lądu, w stosunku do drogi, którą przed tygodniem jechaliśmy w przeciwnym kierunku. Po obu stronach drogi rozciągała się lekko opadająca do oceanu płaszczyzna, równomiernie pokryta grubym, szarym żwirem. Pośród tego żwiru łatwo wypatrzyliśmy liczną populację Thelocephala napina ssp. duripulpa GM1196, choć zgodnie z opisem wielu autorów, powinna to być ssp. glabrescens. Wspólnie występowała niewielka Copiapoa echinata GM1196.1.
Gdy odjeżdżaliśmy z tego stanowiska, przekroczyliśmy kanion, przy którym widniała tabliczka z nazwą Quebrada Mala, co w tłumaczeniu znaczy „Zły wąwóz”. Po obu stronach zbocza tego wąwozu porośnięte były gęsto usianymi wyoblonymi wielogłowymi

kępami Copiapoa dealbata GM1196.2, nadającymi uroku temu zakątkowi pustyni.
Nieco dalej, w miejscu zwanym Calleta Angosta, znów natrafiliśmy na maleńkie Thelocephala napina ssp. glabrescens GM1197, które znów przypominały ssp. duripulpa. Tu także były Copiapoa echinata GM1197.1.
Następny postój w pobliżu Punta Lobos ujawnił populacje Copiapoa coquimbiana „Fiedleriana” GM1197.2, Horridocactus crispa GM1197.3 i Thelocephala napina ssp. glabrescens.

Dalej cała równina pokryta była żółtymi kwiatuszkami Chaetanthera glabrata GM1197.4, na której Darkowi udało się uchwycić ciekawego owada z rodziny muchówek (Dioptera/Brachycera/Bombyliidae).
Dotarliśmy na znajome wysypisko śmieci ponad Huasco, lecz tym razem pojechaliśmy aż na jego kraniec.

  

Oprócz znanej już dobrze Thelocephala napina GM1199            i Rhodophiala laeta GM1199.1

dostrzegliśmy Neoporteria villosa GM1199.3, 

Chuquiraga ulicina GM1199.5 i Copiapoa coquimbiana „Fiedleriana” GM1199.4

oraz kwitnące Horridocactus crispa v. huascensis GM1199.2. 
Opuściliśmy wysypisko, kierując się na Vallenar.

W miasteczku Freirina powitał nas wielki biały monument człowieka pracy Chile. Tutejsze wszystkie postacie mają krótkie nogi, ale to odpowiada żyjącym tu ludziom. Prawdopodobnie, podobnie do naszych górskich koni, mieszkańcy gór obdarzeni są krótszymi, ale silnymi nogami. Mnie jednak te proporcje, szczególnie u dziewczyn, raziły.
Za miastem napotkaliśmy po lewej stronie samotne wzgórze, na które nie omieszkaliśmy się wdrapać. Roman twierdził,

że jest tu tylko kilka ciekawych roślin, zbliżonych bardzo do Thelocephala napina ssp. glabrescens GM1200, które tak daleko na południe nie powinny już występować. Gdy weszliśmy, okazało się, że roślin są tysiące, niemal jedna przy drugiej. Faktycznie bardziej przypominały ssp. glabrescens niż opisywane w tej okolicy ssp. duripulpa. Komplet stanowiły sukulentowe Calandrinia sp. GM1200.2

oraz Copiapoa alticostata GM1200.1.
W Maitencillo zjechaliśmy z Panamerykany w kierunku Mina Algarrobo. Zaraz za zjazdem zatrzymaliśmy się na poboczu, gdzie zauważyliśmy dość mocno wyciągnięte, niemal słupkowo rosnące Theloccephala napina ssp. duripulpa GM1201. Były one pokryte grubą warstwą żółtego pyłu. Prawdopodobnie przejeżdżające samochody ciężarowe wzniecały całe tumany kurzu, który osiadał na roślinach, a te mając zbyt mało słońca, wyciągały się w krótkie słupki.
Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się znowu. Tu zapylenie było nieco mniejsze, więc i rośliny nie bujały tak wysoko. Znaleźliśmy oprócz Thelocephala napina ssp. duripulpa GM1201.1 także Copiapoa coquimbiana GM1201.3 i Neoporteria villosa GM1201.2.  

oraz Miqueliopuntia miqueli

Dalszy postój urządziliśmy jeszcze kilka kilometrów dalej, na granicy terenu, który z jakiegoś powodu został zaorany. Dziwne wydało nam się oranie pustyni, na której nic nie rośnie.

Na terenie nie zaoranym znaleźliśmy wiele roślin Thelocephala napina ssp. duripulpa GM1202, z których kilka miało niebiesko zieloną skórkę. Jeszcze takich nie widzieliśmy. Dotąd zawsze skórka była brązowa. Ten zaorany teren skojarzyliśmy z uprzednio pokazywanym nam projektem ochrony kaktusów. Oczywiste stało się dla nas, że na dnie doliny, w której powstały chlewnie, telocefale nie rosną. Aby wypełnić polecenie władz dotyczące ochrony przyrody, przeorano teren kilkanaście kilometrów dalej, gdzie tych roślin było dużo, a wykopane tam kaktusy posadzono na wskazanym przez urząd terenie. Wszyscy byli zadowoleni, a ucierpiały tylko rośliny. Z taką pseudo ochroną spotykamy się we współczesnym świecie coraz częściej.
Obserwując podrodzaj Thelocephala na stanowiskach, dochodzę do wniosku, że różnice między podgatunkami Thelocephala napina ssp. lembckei, duripulpa i tymi, które nazywają glabrescens i fulva, są tak małe, że właściwie można je wszystkie wrzucić do jednego worka. Tym bardziej, że nawet na jednym stanowisku można znaleźć pojedyncze egzemplarze podobne do pozostałych wspomnianych taksonów.
Wróciliśmy do Panamerykany i zatrzymaliśmy się dopiero w okolicy Trapiche, w miejscu, w którym droga głęboko przecina niewysokie wzgórze.

Tu widzieliśmy kwitnące Horridocactus heinrichiana GM1203 i Copiapoa coquimbiana GM1204.1. Podobno występuje tu także Thelocephala napina „riparia” GM1204 i być może ją też widzieliśmy, ale możliwe, że był to mocno zniszczony lub zgryziony przez zwierzęta Horridocactus heinrichiana

W dalszej drodze minęliśmy mocno przemysłowe miasto La Serena i na nocleg dobiliśmy do pięknie położonej w małej zatoce

osady rybackiej i wypoczynkowej Guanaqueros. Przy plaży ulokowano wielki, dobrze zagospodarowany teren kempingowy, wyposażony w indywidualne sanitariaty przydzielone do każdego miejsca kempingowego. Na plaży pracowała jakaś rodzina, trudniąca się wyławianiem i zbieraniem do taczki alg, które później są kupowane do dalszego przetwórstwa przez punkty skupu. Przy rodzinie bawiło się w piasku dziecko.
Nietypowo dla tej pory roku, kemping był dość licznie obsadzony turystami, a śpiewy skończyły się dopiero nad ranem.


06.12.2008 sobota – Guanaqueros, 79.461 km, namioty

W drodze powrotnej chcieliśmy zwiedzić jeszcze jeden park narodowy o nazwie Fray Jorge.

W miejscu gdzie odbiliśmy od Panamerykany fantastycznie kwitły osty Cynara cardunculus GM1204.2.

Kierunkowskaz do parku pokazywał w prawo, ale najpierw pojechaliśmy drogą na wprost. Zatrzymaliśmy się przy jednym wzgórzu wznoszącym się za ogrodzeniem po lewej stronie drogi. Wśród wysokich trichocereusów Trichocereus chilensis GM1205.1

zobaczyliśmy dość duże Horridocactus limariensis GM1205.

Na dalszym stanowisku, tuż przy drodze, również rosły Horridocactus limariensis GM1206. 

Po kilkunastu dalszych kilometrach zatrzymały nas widoczne wielkie kule Eriosyce aurata noszące również nazwy „limariensis” lub „ihotzkyanum”. Właściwie ja nie widzę różnic między nimi a wcześniej widzianymi, lub też widzę różnice, które niewątpliwie są widoczne np. w postaci innej barwy cierni itp., lecz nie mogą być podstawą do nadawania innej nazwy taksonomicznej. Występowała tu także dość liczna i właśnie kwitnąca populacja Cumulopuntia sphaerica GM1207.2 oraz Horridocactus limariensis GM1207.
Wróciliśmy do drogi prowadzącej do parku. Droga powoli wspinała się coraz bardziej w kierunku pasma przybrzeżnych gór.

Przy wjeździe do parku przywitał nas drewniany portal

obsadzony Eriosyce aurata GM1208.

Dokoła rosły wysokie trichocereusy Trichocereus chiloensis GM1208.1.
Minęliśmy wartownię parku, gdzie uiściliśmy stosowną opłatę i dojechaliśmy do sporego miejsca parkingowego. W pobliskim domku prezentowana była flora tego parku, a przed domkiem urządzono ogródek z kaktusami.

Przy parkingu ustawione były wiadra do gaszenia ognia na wypadek pożaru, ale zamiast wodą, wypełnione piaskiem. Teraz już ruszyliśmy w dalszą podróż autem, żwirowo – piaskową drogą prowadzącą ostro wznoszącymi się zakosami, na szczyt gór. Po drodze zauważyliśmy kwitnące Rhodophiala phycelloides GM1208.2, Haplopappus rigidus GM1208.6 oraz inne niezidentyfikowane przeze mnie rośliny, poprzetykane wysokimi, pokrytymi zielonymi porostami kolumnami Trichocereus chiloensis GM1208.4 .
Droga skończyła się parkingiem dość blisko szczytu, pozostawiając nam możliwość samodzielnego wdrapania się wyżej. Partia szczytowa parku, położona na krawędzi urwiska ostro opadającego do oceanu, bardzo często nawiedzana była przez chmury i mgły camanchaca, więc porośnięta była wysoką, gęstą, leśną roślinnością, przez którą poprowadzone były ścieżki dla zwiedzających. Tymi ścieżkami były głównie drewniane pomosty z poręczami, bowiem trudno byłoby przekroczyć ten teren inaczej.

  

Na pniach drzew czerwieniły się kwiaty tutejszego endemitu Sarmienta repens GM1208.7, której wydłużone dzwonki mieniące się refleksami przedzierających się przez gęstwinę promieni słonecznych, zwisały na tle ciemnej zieleni liści. Po przejściu przez ten las, dotarliśmy do platformy z widokiem na ocean. Wytyczona ścieżka przeprowadziła nas na zbocze po przeciwnej stronie góry, gdzie w odkrytych miejscach rosły żółto kwitnące Puya chilensis GM1208.8.

Już blisko parkingu znaleźliśmy populację Neoporteria subgibbosa ssp. nigrihorrida GM1209, z których kilka roślin przypominało swoim ociernieniem rośliny z rodzaju Notocactus. Kilka też roślin ozdobionych było dojrzałymi owocami.

Było już późne popołudnie, gdy powróciliśmy na Panamerykanę, przy której kupiliśmy wspaniałe kozie sery, a która zawiodła nas do ruchliwej nadmorskiej miejscowości Los Villos. Wynajęliśmy kwaterę w domkach cabañas, a następnie podążyliśmy piaszczystymi drogami, a właściwie wyjeżdżonymi, dobrze widocznymi w trawiastych terenach, żółtymi koleinami, wzdłuż brzegu oceanu na południe od miasteczka. Brzeg urywał się gwałtownie przy oceanie ostro opadającymi skałami, bardzo bogato porośniętymi różnymi roślinami.

Nas oczywiście najbardziej interesowały Neoporteria subgibbosa GM1210 z czerwonymi owocami,

ale były tu także płożące się Eulychnia castanea GM1211.3. 

Z innych roślin zanotowałem wielką obfitość Oxalis carnosa v. incana GM1211,

Calandrinia sp. GM1211.2 

i będąca tutejszym endemitem Alstroemeria pelegrina GM1211.1.

Trawiaste równiny nad brzegiem urozmaicone były żółto kwitnącymi Rhodophiala bagnoldii GM1211.5 i jakimiś nie znanymi mi, niziutkimi, lawendowo kwitnącymi poduszkami GM1211.4. Przy brzegu jakieś resztki ze śmietników oporządzało stado mew wraz z Urubu różowogłowym

i Sępem czarnym (Coragyps atratus).
Wydawałoby się, że przy Los Villos powinna rosnąć Neoporteria villosa, (która w naturze występuje przy Huasco), a nie Neoporteria subgibbosa, ale jest na odwrót.


07.12.2008 – niedziela – Los Villos, , 79.801 km, hotelik

Teraz już pozostało pożegnać się z kaktusami, oceanem i wrócić do Santiago. Jeszcze na pożegnanie w pobliżu miejscowości

 

La Ligua przywitała nas kwitnąca niebieskozielonymi kwiatami Puya berteroniana.

Jeszcze w górach blisko Ocoa na poboczu ukazała nam się cała łąka kwitnących pomarańczowych Alstroemeria ligtu ssp. simsii,

białych i różowych Alstroemeria pulchra ssp. maxima,

niebieskobiałych Schizanthus litoralis,

żółtych Chrysanthemum coronarium i rozwleczonych po całym świecie subtropikalnym

Eschscholzia californica.

Widać było z daleka, że do świąt coraz bliżej.

Do Santiago dotarliśmy dość wcześnie, ale to było zaplanowane, bo chcieliśmy jeszcze zwiedzić samą stolicę.

Zameldowaliśmy się w znajdującym się blisko lotniska dość luksusowym, obsadzonym kwitnącymi Jacaranda mimosifolia hotelu Diego de Almagro, co kosztowało nas jeszcze trochę gotówki, lecz tej już wiele nie potrzebowaliśmy. Wynajęliśmy hotelową taksówkę, która zawiozła nas do centrum miasta, do Plaza de Armas.

Ten główny plac Santiago obsadzony jest wysokimi palmami cukrowymi, dziś już prawie nie występującymi w przyrodzie endemitami chilijskimi.

Tu się toczy główne życie miasta. Mnóstwo ludzi się przewija napływając i niknąc w przylegających ulicach – deptakach.

Pomnik poświęcony martyrologii Mapuczów.

Swoje prace wystawiają na sprzedaż artyści, na sztalugach i płytach trotuarów.

Przedstawiciele różnych wyznań mocno się reklamują, próbując namówić do swojej opcji.

Ludzie barwnie ubrani, hindusi, europejczycy,

cywilizowani Indianie Mapucze

jak też zwykli, śpiący na trawnikach i ławkach „lumpenproletariat”.

Obok pięknych starych katedr wznoszą się szklane wieżowce. Wdrapujemy się na znane wzgórze Santa Lucia.

  

Wszędzie pozostałości po bogactwie byłych hiszpańskich rządów.

  

Piękne rzeźby, pomniki,

  

neobarokowe budowle.

  

To tutaj 13 grudnia 1540 roku, Don Pedro de Valdivia mając do pomocy 150 konkwistadorów wyciął w pień mieszkających na wzgórzu Indian Mapuczów i założył własną warownię,

której mury pozostały po dziś dzień. Już 12 lutego 1941 roku ufundował leżące u stóp wzgórza miasto Santiago.
Ze szczytu wzgórza rozciąga się wspaniały widok na całe Santiago, z ośnieżonymi Andami w tle. Szkoda tylko, że panujący nad miastem smog powodował znaczne rozmycie szczegółów i uniemożliwiał dalsze obserwacje.
U stóp wzgórza, po przeciwnej stronie przebiegającej arterii, mieściła się hala, w której sprzedawano pamiątki. Oczywiście sporo czasu znów straciliśmy na zwiedzanie i wybieranie zakupów.

Przy okazji w jednym straganie zostaliśmy miło przyjęci przez sprzedającego, jak się okazało pochodzącego z plemienia Mapuczów.

Od niego się dowiedzieliśmy, że Mapucze po dziś dzień wzgórze Santa Lucia nazywają Wzgórzem Boleści.

Dla wyjaśnienia: Mapuczowie lub Mapucze, czyli Araucanie to plemiona Indian, których nigdy nie ujarzmili Inkowie ani hiszpańscy konkwistadorzy i dopiero armia chilijska ich zwyciężyła w roku 1871.
  

Wróciliśmy do Plaza de Armas, gdzie wynajęliśmy taksówkę z kursem powrotnym do hotelu. Był już wieczór.

08.12.2008 - poniedziałek – Santiago de Chile. 80.037 km, hotel

Rano spakowani pojechaliśmy na lotnisko, gdzie musieliśmy zwrócić pożyczone auto. Dość długo trwało, nim znaleźliśmy nie spieszących się już właścicieli. Po dokładnym obejrzeniu auta dopatrzyli się urwanych chlapaczy przy błotnikach, które dość szybko same odpadły. Ponieważ mieliśmy nadpłatę w postaci kupionego wcześniej akumulatora, więc zbilansowali to na zero, by nie musieć nam nic zwracać.
Odprawa lotniskowa przebiegła bez problemu, więc znaleźliśmy swoje miejsca w samolocie.

Lot nad Andami i do Sau Paulo w Brazylii odbywał się spokojnie, ale na lotnisku w Sau Paulo, wszystkich pasażerów wygoniono do hali odpraw, gdzie ponownie odbyła się odprawa pasażerów. Czynne było tylko jedno stanowisko, więc przez bez mała dwie godziny staliśmy w kolejce. My nie mieliśmy ze sobą nic, co mogłoby być zakwestionowane, ale Niemcy klęli jak szewcy, gdy zabrano im alkohol zakupiony już w samolocie. Co kraj to obyczaj.
Dalsza podróż przebiegła już bez żadnych sensacji, i o planowym czasie wysiedliśmy w Warszawie, nie wspominając o przesiadce w Zurchu.


Uwagi

Nazwy, którymi tak łatwo operuję, nie przyszły jednak bez pracy. Na stanowiskach do dziennika zapisywałem tylko prowizoryczne nazwy, a często tylko numery polowe, przypisując je konkretnym zdjęciom. Będąc już w domu wiele godzin spędziłem na studiowaniu dostępnych książek np. Eriosyce – Kattermann, Copiapoa 2006 – Schulz, Copiapoa – Charles, Copiapoa – Kapitany, The New Cactus Lexicon – Hunt, itp., jak również dobrych stron internetowych, dotyczących nie tylko chilijskich kaktusów, ale także innych roślin kwiatowych, ptaków, jaszczurek i innych zwierząt. Pogłębiło to znacznie moje wiadomości o tym pięknym kraju, czego i innym, pragnącym poznać ten piękny, choć odległy zakątek świata, życzę.

HOME